Czarodziejski flecik

Droga Muzyczna Grupo Wsparcia! (copyright by PAK 🙂 )

Wróciłam – i ileż nowych tematów widzę! Bardzo mi się spodobało „twórcze rozwinięcie” przez zeena mojego zdania, że kameralistyka jest muzyką w stopniu wyższym: że powyżej jest solowa (też kocham Koncert Koloński, ale w przypadku Jarretta trudno mówić o „grze taboretem, na którym siedzi” – on prawie nigdy na nim nie siedzi grając, tylko niemal stoi!), a najwyżej… muzyka słyszana w myśli. To prawda, słuch wewnętrzny jest sprawą wspaniałą. Wyznam, że odtwarzanie w wyobraźni utworów nieraz już bywało mi sposobem na wprowadzenie się w sen lub skrócenie czasu oczekiwania; dzięki temu można nigdy się nie nudzić! Ja znam jeszcze jeden stan: kiedy się wymyśla coś swojego, snują się jakieś motywy i konstelacje, które za chwilę zginą i już się nie pojawią. W takich chwilach (zwykle przed zaśnięciem) żałuję, że nie będzie mi się chciało wstać i rzecz zapisać. Ale i tak już jest tyle muzyki na świecie…

Wracając do kameralistyki: zgodnie z tym, co napisali Witold i zeen, jest to rzeczywiście muzyka przede wszystkim dla samych grających – weźmy pod uwagę jej rodowód. Jeszcze przed wojną nawet w Polsce muzykowało się po domach (jest taka scena w aktualnej wersji „Ziemi obiecanej” Wajdy); dziś zdarza się to być może jeszcze w Niemczech. Być może piękno tej muzyki nie jest łatwe, być może to rzeczywiście kwestia jej głębokiej intymności. Ale jeśli się już człowiek do niej przekona – ile przed nim zachwytu!

Z Venissą zgadzam się w jednej sprawie: że w zespole kameralnym zwykle jest lider. Zwany też prymariuszem; w kwartecie smyczkowym jest to pierwszy skrzypek. Ale to nie zmienia faktu, że każdy jest tu ważny, a role się zmieniają: także i prymariusz czasem prowadzi główny głos, a czasem tylko mu towarzyszy. Co do wypowiedzi Venissy na jej blogu na temat jazzu, muszę powiedzieć, że z lekka mnie przeraziła. Z całym szacunkiem, już niejednej muzyce przypisywano najgorsze rzeczy, a kolejne pokolenia te opinie weryfikowały. Zapewniam, że ja, osoba kochająca jazz, nie muszę zapijać się słuchając go, a papierosa w życiu nie zapaliłam, o trawce nie mówiąc. Jazz zresztą jest tak różnorodny, że generalizować się nie da. Mnie np. dobry koncert jazzowy bardzo, bardzo poprawia humor – kiedy widzisz, jak ktoś się cieszy muzyką, a przy tym gra wspaniale, czy to nie powód do radości? I tak, to jest muzyka artystyczna, tak właśnie uważam. A Lissa – ite Lissa est, a cappella wyjęła mi to z ust 🙂

Nie zgadzam się też w kwestii prof. Gordona. Wyraźnie napisałam, że twierdzi on, iż muzyka, choć nie jest językiem (w sensie dosłownym), służy nam do porozumienia. Rok temu przeprowadziłam z nim wywiad licząc na to, że zamieszczę go w „Polityce” (rozmowa była wielką przyjemnością – to wspaniały, ciepły, mądry człowiek). Do dziś się nie udało, więc cytaty z niego zaczynam „sprzedawać”. Otóż rozmawialiśmy głównie o wymyślonym przez niego określeniu audiacja, które oznacza tyle co słuchanie ze zrozumieniem mechanizmów rządzących muzyką, umiejętnością przewidywania itp. Jeśli umiemy audiować, to możemy się świetnie porozumieć. Ale żeby tę umiejętność opanować, trzeba ją ćwiczyć od samego początku życia. I tu długo mówiliśmy o tym, o czym wspomniała w komentarzu do mojego pierwszego wpisu luna – że muzyki można (i trzeba) uczyć jak języka ojczystego, że matka śpiewając dziecku na swój sposób z nim rozmawia. Podobne poglądy miał np. Suzuki, ten od nauki japońskich maluszków gry na skrzypcach. Napisałam właśnie o tych sprawach artykuł, który ukaże się w którymś z czerwcowych numerów; tu dodam, że taki pogląd jest teraz w modzie również w innych dziedzinach, co może trochę zaskakiwać. Byłam właśnie w Poznaniu na Biennale Sztuki dla Dziecka, organizowanym przez Centrum Sztuki Dziecka. Dominującą sztuką w tym roku był teatr; w obfitym programie pojawiły się też wydarzenia teatralne dla wieku 0-3. Żałuję, że tego nie widziałam; w tym czasie brałam udział w konferencji przy Biennale. Temat wypłynął w dyskusji: jedna starsza pani (byli tam pedagodzy ogólnie rzecz biorąc od kultury) zdumiała się: jak to, tyle wieków nie robiliśmy takich rzeczy i teraz nagle się okazuje, że tak trzeba? Czy trzeba, czy nie trzeba, trudno powiedzieć – nie wiem, jak na teatr, ale na muzykę maleńkie dzieci jak najbardziej reagują. Ciekawi mnie, jak dziecko fomy reaguje na flecik.

PS1. Andrzej Szyszkiewicz – historia z „The Choir” przypomina mi dokumentalny film „Rhythm is it” (w Polsce pokazywany pod tytułem „Rytm to jest to”), opowiadający o tym, jak choreograf brytyjski Royston Maldoom uczył tańca młodzież z „trudnych” dzielnic Berlina, by następnie zaprezentować w jej wykonaniu „Święto wiosny” Strawińskiego z Filharmonikami Berlińskimi pod Simonem Rattle’em. Robi wrażenie.

PS2. Już dałam znać, że nie chcę cenzury w tym blogu, komputerowcy nie mają nic przeciwko, jutro o tym zadecydujemy. W razie jakiejś draki będę moderować ja 😀