Pochwała improwizacji

Ostatnio padł w naszej dyskusji termin: inteligencja muzyczna. Owszem, coś takiego istnieje. Ale nie polega tylko na tym, że ktoś potrafi budować intelektualne konstrukcje muzyczne i je zapisać. To coś daleko więcej – jak inteligencja emocjonalna. Jej wyrazem jest nie tylko komponowanie zamkniętych form, ale także umiejętność improwizacji. Dlatego byłabym za tym, żeby córka passpartout spróbowała współpracy z zespołem jazzowym w jej szkole (oczywiście tylko jeśli będzie miała ochotę). Improwizacja ogromnie rozwija, i muzycznie, i ogólnie.

To osobna sztuka. Improwizowano zawsze. Ale nie jest to bynajmniej – wbrew pozorom – swobodne wylewanie tego, co improwizującemu w duszy gra. Nawet w free jazzie. Zawsze improwizuje się w jakiejś konwencji, czerpiąc z arsenału pewnych zwrotów muzycznych, które będą w danym kontekście pasować. Tak czynili najsłynniejsi improwizatorzy, jakimi byli Bach, Mozart, Beethoven, a później Chopin, Liszt i inni wirtuozi romantyzmu (przypomnijmy sobie słynne pojedynki na improwizacje!). Tak robią też jazzmani. Muzyczne, pozornie absolutnie swobodne wypowiedzi Coltrane’a są precyzyjne jak matematyczne równania. I oczywiste jest, że jedne zwroty są dla niego typowe, a innych by nie zagrał. Jak Bach, Mozart, Chopin. Bo improwizacje nigdy nie są do końca improwizacjami. A z drugiej strony: kiedy mówimy, budujemy zdanie ze znanych sobie słów i zwrotów, ale przecież tworzymy je ad hoc. Improwizujemy. Wszyscy, chcąc czy nie chcąc.

To bardzo smutne, że nasze szkolnictwo muzyczne jakby zagubiło tę wartość. W polskich szkołach nie ma nauki improwizacji. A przecież to szkoła kreatywności, swobody, umiejętności poradzenia sobie w różnych sytuacjach. Inteligencji muzycznej po prostu. A improwizacja zbiorowa jest tu może jeszcze cenniejsza jako nauka tolerancji w grupie. Nieobecność improwizacji w szkołach sprawia, że na konkursach takich jak Chopinowski czy Wieniawskiego mamy przykłady młodych polskich muzyków, którzy owszem, mają technikę, ale brak im właśnie tej swobody. Po prostu duszy. Tylko mechanicznie odgrywają nuty. Improwizujmy więc!

PS. Jasny Gwint – akurat ja pisałam o radiowej Dwójce, kilkakrotnie na stronie internetowej „Polityki”, raz na papierze: http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3354349 – ale kto by na to z władz Polskiego Radia zwracał uwagę? Pisała też Anna S. Dębowska w „Wyborczej”. Jedyny skutek był ten, że od prezesa Czabańskiego usłyszałam, że kłamię. No i ten, że trochę jednak ograniczono zasięg zniszczeń związany z zamianą częstotliwości. Trzeba alarmować do Dwójki i do inż. Makowskiego, im więcej alarmów, tym lepiej, może coś się zaradzi, np. uda się wymienić nadajnik na mockiejszy, jak to ponoć w innych miejscach się dzieje. Albo pozostaje kabel czy talerz…

PS 2. O Mozarcie, jego listach (wybór w „Polityce” był mało adekwatny) i osobowości – kiedy indziej. Ale na pewno będzie.

PS 3. Andrzej Szyszkiewicz – Helmut, owszem, szacuneczek… A lewicy w muzyce fortepianowej jest tak dużo z powodu Paula Wittgensteina (starszego brata filozofa Ludwiga), który straciwszy prawicę w I wojnie światowej zamawiał utwory na lewą rękę u kogo „popadło” – u Ravela, Prokofiewa, Brittena, Hindemitha, Richarda Straussa… Czy miał lewicowe poglądy – nie wiem 🙂