Smutek wykształciuszki

W ten weekend – o czym wspominał już Owczarek na swoim blogu – był Bloomsday, święto miłośników „Ulissesa” Joyce’a, obchodzone przez cały Dublin. I przypomniał mi się ostatni opublikowany w „Polityce” tekst Zygmunta Kałużyńskiego związany właśnie z tą datą. Pan Zygmunt był wielkim erudytą i, jak wspomina Zdzisław Pietrasik, szef naszego działu kultury, wielokrotnie chciał pisywać na tematy inne niż filmowe.
Ostatni artykuł Pana Zygmunta bardzo mnie wówczas ucieszył i zachwycił, a nawet wzbudził we mnie pewną zazdrość, bo już nieraz mnie pociągał do opisania temat muzyczności literatury. A tu czytamy: „Żeby czytać Joyce’a, (…) należy lubić słowa, po prostu lubić, tak jak lubi się dźwięki i wtedy słucha się muzyki”. Tak! to właśnie to. Wielka literatura ma w sobie coś z muzyki: pięknie ukształtowane frazy, których melodia zapada w podświadomość. I nie chodzi tu tylko o ewidentne zabawy dźwiękiem, jak w słynnym „epizodzie syren” z „Ulissesa”, z którego włoski kompozytor Luciano Berio stworzył kompozycję z dziedziny tzw. muzyki konkretnej pt. „Omaggio a Joyce”. Możemy ten fragment w oryginale znaleźć tutaj – odczytajmy go na głos, czy to nie brzmi jak muzyka?
Ale chodzi mi o coś więcej. O uczucie, które odnalazłam z radością, kiedy parę lat temu, pisząc część muzyczną do podręcznika z przedmiotu Wiedza o kulturze (dla liceów), przypominałam sobie te wielkie dzieła, które czytałam w młodości, gdy gnało mnie do tego poczucie obowiązku czy nawet pewien snobizm, no bo wstyd nie znać rzeczy podstawowych (kto tak dziś jeszcze myśli?). Dzieła Prousta, Manna, Hessego itp. – z perspektywy patrzy się na nie z pewną nieufnością: dziś pewnie nie chciałoby mi się takich kobył czytać, pewnie nie warto, bo zwietrzały. Nic bardziej mylnego! Kiedy wracałam do tych lektur, było tak, jakbym odnajdywała zapomniane rytmy i melodie słów, fraz, okresów (a tłumaczenia polskie były naprawdę wybitne). Tak, jakbym po długiej przerwie słuchała dobrze znanej muzyki.
Dlaczego więc w tytule tego wpisu jest o smutku? Dlatego, że naszła mnie wówczas gorzka refleksja. Podręcznik ma formę kolażu, a w zakończeniu każdego z rozdziałów znajdują się fragmenty z literatury do przeanalizowania dla ucznia. I kiedy chciałam wybrać cytaty do mojej części, zdałam sobie sprawę, że duże części tych tekstów są dla dzisiejszych nie tylko młodych odbiorców zupełnie niezrozumiałe.
Słynny opis drugiej części Sonaty op. 111 Beethovena z „Doktora Faustusa”, duże części „Gry szklanych paciorków”, opisy fikcyjnej Sonaty Vinteuila z „W stronę Swanna”… Pisarze wówczas zakładali, że edukacja muzyczna należy do podstawowego kanonu nauczania. Zakładali? Uważali to po prostu za oczywiste! Tak jak dziś uważa się u nas za oczywisty stan przeciwny. Znam wielu wykształciuchów, którzy z nonszalancją, a nawet pewnym cieniem niezrozumiałego dla mnie zadowolenia, powtarzają, że na muzyce się nie znają, że słoń im nadepnął na ucho, a w ogóle komu to potrzebne.
No, a dziś sama wielka literatura jest już przecież coraz bardziej w pogardzie. Już nie mówię o wybrykach pożal się Boże ministra edukacji (nawet nie mam ochoty wymieniać tego nazwiska). Gorzej, że doszedł tu jeszcze inny czynnik: mentalność człowieka ery elektronicznej, któremu szkoda zatrzymać się nad wielkim (i niestety długim) dziełem, bo to strata czasu i anachronizm. Nie te środki wyrazu, nie to tempo. Nie przemawia to do nich.
I dlatego mi smutno. Bo ci ludzie nie wiedzą, co tracą.