Folk, lud czy cepelia?

Drogie Blogowisko! Zastanawialiście się ostatnio, jaka jest różnica między muzyką ludową a folkiem. Skłoniłabym się do wyjaśnienia takiego, jakie podał foma, ale z pewnymi zastrzeżeniami. To nie jest raczej tak, że minister G. wprowadziłby chętnie do szkół muzykę ludową: i w niej bywa istny hard core. Kiedy robiliśmy w wydawnictwie płytę do podręcznika do wiedzy o kulturze, wybrałam na nią jako przykład autentycznego oberka – redaktorka była w szoku, że to tak brzmi naprawdę. To właśnie były te bida-skrzypeczki nizinne z bębenkiem, brzmiące chrypliwie i transowo. To byłoby za trudne nawet dla pana ministra. Muzyka ludowa kojarzy się chyba jednak powszechnie z cepelią, czyli z ułatwioną, uproszczoną i ucukrowaną jej wersją.
Folk to muzyka, dla której twórczość ludowa jest inspiracją. Tak się to w największym skrócie określa, ale z tej definicji wynikają bardzo różne konsekwencje, zależnie od wrażliwości danego artysty. Czy folk – jak twierdzi Witold – zna nuty w przeciwieństwie do muzyki ludowej? Też pewnie bywa różnie, bo istnieją różne amatorskie folkowe zespoły, w których nie wszyscy muszą nuty znać – tak spekuluję, choć nie wiem tego na pewno. W każdym razie na funkcje spełniane przez folk trzeba patrzeć inaczej. Folk może służyć popularyzacji ludowych motywów, ale to inny gatunek. Choć na pewno inaczej wygląda to w krajach takich jak skandynawskie, gdzie – jak już mówiliśmy – muzyka ludowa wciąż jest żywa i nigdy nie była ludziom obrzydzana. Wtedy przejście z muzyki ludowej do folku jest bardziej płynne. Inaczej jest w takich miejscach jak Polska, gdzie w pewnym momencie zaczęło się odkrywać muzykę tradycyjną na nowo. Są u nas zespoły, które zajmują się swoistą rekonstrukcją – i jest to, jak pisałam kiedyś, środowisko raczej miejskiej, wykształciuchowskiej młodzieży, jeżdżącej do wiejskich dziadków i babuleniek i uczących się od nich. Skądinąd szlachetne zajęcie.
Jak to jest na krakowskim Kazimierzu? Cepelia na ulicach – na każdym kroku. Kto chce się dowiedzieć, jak żydowski Kraków wyglądał kiedyś naprawdę, polecam świetną wystawę „Świat przed katastrofą” w Międzynarodowym Centrum Kultury na Rynku (będzie czynna aż do 28 października). A teraz? Do cepeliowskiego kiczu mam stosunek raczej bezlitosny, czemu dałam swego czasu wyraz tutaj (zwłaszcza we fragmencie „Nadmiar latających kóz”). Czy jednak nic nie robić, czy lepiej robić cokolwiek, jak pyta mt7? No cóż… Moim zdaniem trzeba robić, co się da, ale najpierw pewne rzeczy zrozumieć.
Na przykład kwestia tzw. żydowskich – mówiąc po Owcarkowemu – śpasów. Tu trzeba wyróżnić kilka pięter. Są autentyczne żydowskie przypowieści, o których pisze Helena. Są szmoncesy, czyli dowcipy z przedwojennych kabaretów, nie zawsze wysokiego lotu, które Żydzi opowiadali samym sobie, naśmiewając się z siebie. Różne miały one odcienie, nierzadko był to wyraz pogardy środowisk Żydów zasymilowanych dla tych zacofanych, którzy wciąż trzymali się tradycji. (Przy okazji anegdota pro domo sua, choć oczywiście wtedy mi się nie śniło, że będę pracować w „Polityce”: w 1968 roku Mieczysław Rakowski nie zgodził się na opublikowanie podesłanemu mu przez mocodawców wrednego szmoncesu, choć owi mocodawcy argumentowali: przecież to sami Żydzi tak o sobie mówili. Owszem, ale w całkiem innym kontekście!) No i są dowcipy antysemickie. Jak widać, granica między szmoncesami a dowcipami antysemickimi bywa płynna. I teraz trzeba te subtelności znać i wiedzieć, kiedy rzecz może urazić, kiedy nie. Pierwszy ze śpasów podanych przez passpartout jest na pewno autentycznym żydowskim dowcipem. Ale dziś brzmi inaczej niż kiedyś. To niestety bywa pole minowe. I często zdarzają się w ogóle sytuacje, kiedy ktoś uważa, że nie miał nic złego na myśli, a jednak… W poprzednich „Wysokich Obcasach” pisarka Alona Frankel w ciekawym wywiadzie mówi: „Jestem tak uwrażliwiona na antysemityzm, że nawet wątpliwy komplement, który od czasu do czasu słyszę, że Żydówki zawsze były takie piękne, uważam za paskudny. Po prostu skręca mnie, jak to słyszę”. Nawiasem mówiąc, podziwiam Misia 2 za jego akcję na ostrołęckim portalu, ale czy ktoś tam się rzeczywiście czegoś nauczył? Te wypowiedzi są przerażające, choć mnie bynajmniej nie dziwią.
Ale odeszliśmy za daleko od muzyki. O tym, co usłyszałam w Krakowie, jeszcze będę pisać (muszę napisać tekst do wydania papierowego i nie chcę się za bardzo powtarzać 😉 ). W skrócie tylko: była i rekonstrukcja, i folk w bardzo, bardzo różnych odcieniach. Kiczu było mało i to pocieszające 🙂 .
foma – piękne to muzykowanie z Mikołajem! A historia Andrzeja Szyszkiewicza równie ładna. Skandynawskie śpiewanie a cappella – świetne. Przypomnę tu jeszcze zeszłoroczną karierę „Ievan Polkka”, którą śpiewał a cappella nieistniejący już zespół Loituma (jedna z jego członkiń przewinęła się potem przez Hedningarna) – pisałam o tym tu. Ciekawostka, że ta polka była tylko przypadkowym żartem (Loituma zajmowała się głównie rzewnymi balladami z akompaniamentem ludowego instrumentu kantele) i myślę, że nie zrobiłaby aż takiej furory, gdyby nie była właśnie tak perfekcyjnie na głosy zaśpiewana.
Też kocham Bobby’ego McFerrina i zapewniam, że warszawska publiczność w Sali Kongresowej była równie dobra jak w Montreux (byłam na tym koncercie, też śpiewałam 😀 ). A to inny fragment tego koncertu 😆 Byłam też na koncercie Zorna w ramach Warsaw Summer Jazz Days, którego kawałek podesłała mt7. Hm… szkoda, że nie ma tam początku tego koncertu, kiedy Zorn rzucił w stronę fotografów ciężką wiązanką (nie będę cytować…) 😆
A jeszcze na koniec przewrotne pytanie do PAK-a: dlaczego emigrant nie miałby się wzruszyć kolędami w opracowaniu Lutosławskiego? 😆