Buon giorno a tutti quanti!

No, no… ponad 250 komentarzy to się nie spodziewałam 😆 Nawet licząc te nabijane, jak ostatnie zeena (to prawie jak: Poniedziałek Ja. Wtorek Ja. Środa Ja. Czwartek Ja. 😉 ). Zaimponowaliście mi i bardzo ucieszyliście. Będzie do czego nawiązywać – zwłaszcza do szerokiej dyskusji o siedmiu (?) cudach muzyki. Ale to już przy kolejnym wpisie. Bo najpierw wypada zdać krótką sprawę z wyjazdu, z którego wróciłam dziś nad ranem.
Przez pierwszy tydzień mojego – jak zawsze za krótkiego – urlopu kręciłam się autokarem po całej Sycylii, od Cefalu po Agrigento, od Erice po Syrakuzy. I jak zwykle (byłam już kiedyś na Sycylii z chórem) fascynował mnie ten stop kultur, tak różnych, a składających się na bardzo spoisty obraz. Ale tym razem miałam też wrażenia przyrodnicze, które nawet trudno opisać – byłam na Etnie. Dymiła zaraza siarką piekielną, ale tym razem siedziała cicho – Leonardo Sciascia wyraził się kiedyś, że jest ona „wielkim domowym kotem, który mruczy i co chwila się budzi”; podobno rzeczywiście to, co z siebie wydaje, to coś pośredniego między pomrukiem a grzmotem.
Moje wrażenia muzyczne z czasu wycieczki objazdowej to przede wszystkim słuchana podczas autokarowych przejazdów muzyka ludowo-turystyczna Sycylii (niektórzy twierdzą z pogardą, że dziś prawdziwa ludowa muzyka na tej pięknej wyspie nie istnieje). Instrumenty – to przede wszystkim flecik trzcinowy czyli fiscalettu, drumla zwana tu marranzano (której towarzyszenie nadaje tym piosenkom bardzo charakterystyczne brzmienie), akordeon (często w małej formie zwanej organetto), tamburyn i oczywiście gitary i mandoliny. Rytm tarantelli, popularny tu, jak i na włoskim bucie, daje do myślenia w kontekście powiązań rytmów muzyki ludowej z usposobieniem ludzi, którzy ją tworzą. To jest i na trzy, i na dwa – po dwie triole w takcie, czyli rytm marszowy, ale z podskokami, wnoszący element wesołości i niefrasobliwości.
Po tym tygodniu drugą połowę mojego sycylijskiego czasu spędziłam w małym miasteczku Sant’Alessio Siculo, niedaleko od Taorminy (też oczywiście robiłam stamtąd wypady). Tam w hotelu przy posiłkach puszczano wszelkie rodzaje mniej czy bardziej kulturalnej tapety – tarantelle i tu się zdarzały, ale ogólnie były to przeróbki wszystkiego, od koncertu Mozarta (a nawet Chopin raz się zdarzył) po „Satisfaction”. Jak „W oparach absurdu” Tuwima i Słonimskiego, „działa łagodnie nie przerywając snu” (w oryginale dotyczyło to środka przeczyszczającego).
Na spacerach słyszało się różne bardziej i mniej znane ptaszki-świergolaszki, w tym dość charakterystyczny był chyba pettirosso – o końcówce melodii takiej trochę skowronkowej (urzekła mnie historyjka, którą wyczytałam pod załączonym linkiem; podejrzewam, że chodzi tu o Polonez es-moll).
Spacery zresztą były o wiele ciekawsze wieczorem, kiedy nadchodziła pora passegiaty – codziennego promenowania mieszkańców, czasem całymi rodzinami, od staruszków po najmniejsze bambini, starannie ubranych, pokazujących się i obserwujących innych, spotykających się na ploteczki, na lody czy też po prostu zażywających wieczornego, lżejszego już po dziennym upale powietrza. Pod koniec pobytu rozpoznawało się już niemal wszystkich 🙂 . To fajny zwyczaj, integrujący i ciepły, nadający codzienności odświętność. Jaki to jednak awantaż klimatu…
Bo tak poza tym to Sycylijczycy są całkiem podobni do Polaków. Też dumni indywidualiści, mający władzę za nic (co wynika z pewnego podobieństwa losów – przez wieki ich ktoś najeżdżał i zdobywał), też początkowo nieufni, choć towarzyscy, lojalni przede wszystkim wobec własnej rodziny, odmawiający robienia czegokolwiek, co przekraczałoby ich z góry ustalone zobowiązania. O mafii nie będę się wypowiadać 🙂
To tyle pierwszych wrażeń. Nie zmieściła mi się tu opowieść o śladach Króla Rogera (i Szymanowskiego), co obiecuję naprawić. Dodam tu tylko, że passpartout ma pełną rację: po „romantycznym bajorku” w Syrakuzach, zwanym dumnie Źródłem Aretuzy, rzeczywiście pływają białe kaczki. A z poprzedniego pobytu wydawało mi się, że to były łabędzie 😆 I, o ile pamiętam, to nie wredna Artemida zmieniła biedną nimfę w źródło, to sama Aretuza chciała w ten sposób uciec przed niechcianym zalotnikiem Alfejosem…