Kilku kompozytorów w jednym

Kiedy zeszło mimochodem w naszej ostatniej rozmowie na metamorfozy twórcze Pendereckiego, pomyślałam, że to też jest pasjonujący temat: „przepoczwarzenia”, jak wyraziła się a cappella, a ja powiem bardziej elegancko: metamorfozy stylistyczne kompozytorów. Jak to z tym jest? Czy czas przyspieszył i kompozytorzy częściej muszą „zmieniać skórę”? Czy to specjalność XX i XXI wieku?
Na pewno w ostatnim stuleciu to się spotęgowało. Tempo życia znacznie się przyspieszyło, ludzie szybciej się nudzą nowinkami i modami stylistycznymi, jest więc po prostu przymus ciągłego zmieniania. Widać to szczególnie dobitnie w przypadkach, gdy autor żyje i tworzy długo. Taki Strawiński. Zaczął od wpływów neoromantycznych na studiach, zaraz po studiach napisał uwerturę Sztuczne ognie już pod widocznym wpływem impresjonizmu; potem był Słowik i Ognisty ptak, własna droga w tym kontekście. Zaraz potem Pietruszka – motywy rosyjskie objawiają się z całą mocą, rytm staje się jednym z dominujących czynników. W parę lat później – trzęsienie ziemi, czyli Święto wiosny – już nic nie mogło być potem takie jak było. Ale kolejna wolta przyniosła niespodziankę: neoklasycyzm, nawiązywanie do twórczości Bacha, Pergolesiego i jemu współczesnych (Pulcinella), a nawet Czajkowskiego (Pocałunek wieszczki). Ten okres trwał parę dziesięcioleci, wreszcie Wielki Igor stwierdził, że musi pójść za modą i przejść na dodekafonię. To był pierwszy i jedyny moment, kiedy – w niektórych utworach – trudno byłoby go rozpoznać, póki nie odnalazł się i w tej stylistyce, a Requiem canticles, jeden z ostatnich jego utworów, nie mógłby być napisany przez kogokolwiek innego.


W Polsce też mamy niejeden taki przypadek: nie tylko wspomniany Penderecki, ale np. Górecki, który zaczął od dodekafonii (Epitafium, jego debiut na Warszawskiej Jesieni), przeszedł przez tzw. sonoryzm – utwory bardzo energetyczne, skoncentrowane na brzmieniu, w końcu, jak Penderecki, doszedł do nawiązań do tradycji; to opis bardzo skrócony, droga twórcza Góreckiego przebiegała bardziej płynnie i ewolucyjnie. Ale jego wczesna twórczość ma niewiele wspólnego z obecną. To samo w przypadku Kilara – był kiedyś kimś całkiem innym. Riff 62 czy Upstairs-Downstairs nie ma nic wspólnego z Missa pro pace.
A jak było kiedyś? Kiedy się pomyśli o Bachu czy Haydnie, widać w ich twórczości pewien rozwój, ale całkowicie w obrębie jednej przyjętej stylistyki. Bach od początku do końca był Bachem, Haydn – Haydnem. Ale już Mozart się trochę zmieniał – choć też wydawał się od początku ukształtowany, to jednak gdy posłucha się jego juweniliów, zwłaszcza oper, widać, że ten kilkunastolatek chciał być najmodniejszym spośród modnych Włochów 🙂 Jak postawić np. Il Re Pastore obok Don Giovanniego, to widać przepaść. Beethoven też przeszedł długą drogę od pierwszych, jeszcze trochę haydnowskich sonat fortepianowych po Grosse Fuge
Ukształtowany na stałe od początku wydaje się Brahms. A Liszt z pustego wirtuoza stał się myślicielem. Chopin był sobą od początku, choć w okresie warszawskim zdarzały mu się utworki błahe, a późna Sonata wiolonczelowa mogłaby poprowadzić już w całkiem inną stronę…
Tak można by długo. I czy znajdujemy w tym jakąś regułę? Nie. Nie do końca da się obronić tezę o przyspieszaniu czasu, choć brzmi efektownie. To zależy od twórcy. I teraz też są tacy, którzy od lat pozostają wierni sobie (choć pewnej ewolucji zawsze podlegają). U nas kimś takim jest np. Paweł Szymański: swój język (jak dla mnie – fascynujący) odnalazł jeszcze w czasach studenckich, w latach siedemdziesiątych, i rozwija go do dziś.