Wieczór z Koopmanem

Ton Koopman – postać dla świata muzyki dawnej zasłużona. A w Filharmonii koncertów muzyki przedklasycznej, i to na dawnych instrumentach, wcześniej ani poświeć – dopiero w tym sezonie mają być częściej (w poprzednim tygodniu było tu Il Giardino Armonico, na które niestety nie mogłam się wybrać, mając obowiązki szymanowskie; słyszałam ich zresztą na żywo w marcu na krakowskim festiwalu Misteria Paschalia). I jeszcze na dodatek – Msza h-moll. Te trzy powody absolutnie wystarczą, by zapełnić salę koncertową Filharmonii Narodowej. Aż dziwne, że dopiero teraz zauważono, że ta muzyka i ten rodzaj wykonawstwa przyciąga. Dobrze, że w końcu. Choć nie da się ukryć, że ta sala nie jest najlepsza do tego. Ale wyposzczona warszawska publiczność była przeszczęśliwa – długie owacje na stojąco, okrzyki itp. Ja tam uważam, że nie było aż tak, żeby wstawać (coś to ostatnio naszej publiczności zbyt łatwo przychodzi), ale wykonanie było w miarę porządne – soliści, poza sopranem, przyzwoici, tempa sensowne, chór w miarę sprawny, choć czasem wejścia bywały nierówne jak u amatorów (coś o tym wiem), ale dwie bomby zegarowe, czyli wejścia tenorów w Cum sancto spiritu i Et resurrexit, na które znawcy czekają jak na słynne wejście waltorni w finale Koncertu f-moll Chopina, minęły bez szwanku. Gorzej z naturalnymi trąbkami (ślicznymi, długimi prawie jak puzony), a zwłaszcza z rogiem naturalnym, który w basowej arii Quoniam tu solus dał na wejściu taki kiks, że uszy zwiędły.

Nie ukrywam, że ja kocham Bacha przede wszystkim pod batutą Herreweghe’a, jednego z moich najukochańszych dyrygentów. No i Gardinera, owszem. Bardzo ciepło też wspominam Mszę h-moll w wykonaniu Orkiestry XVIII Wieku na tej samej sali, o czym pisałam już wcześniej. Koopman plasuje się dla mnie w drugiej lidze. Ale Mszy zawsze słucham ze szczególnym sentymentem. Pewnie także dlatego, że ją śpiewałam w chórze, i to nie tylko ją, ale i kantaty, które Bach częściowo wpakował do niej, jedna oparta na fragmentach Glorii (nie pamiętam w tej chwili numeru), druga – to przepiękna Weinen, Klagen, Sorgen, Zagen, której pierwsza część jest pierwowzorem Crucifixus.

Szczególnie jednak porusza w Mszy jej malarstwo muzyczno-teologiczne. Bach-teolog bez wątpienia uczestniczył w komponowaniu tego dzieła, jak mówi Albert Schweitzer, który w swojej monografii Bacha daje wykładnię w tej dziedzinie, tłumaczy poszczególne motywy. Nie jestem pewna, czy motywy skrzypiec w Et incarnatus rzeczywiście obrazują Ducha unoszącego się nad światem „szukając z utęsknieniem istoty, w którą mógłby wstąpić”, ale ewidentne są obrazy jedności Chrystusa z Bogiem Ojcem w duecie Et in unum Dominum. A na pewno, poza początkowym dramatycznym wstępem oraz tragedią zawartą w Crucifixus prawie cała reszta utworu jest wyrazem żywiołowej radości lub spokojnej pewności. Ta radość i pewność udziela się słuchaczom, nawet niewierzącym. Dlatego słuchanie Mszy h-moll jest świętem.

PS. Jutro jadę na kilka dni do Poznania na festiwal Nostalgia – Michał Merczyński, szef festiwalu Malta i Polskiego Wydawnictwa Audiowizualnego, po spotkaniu z Tzadikiem robi kolejne – z ECM. Też ma być cykliczne. Oczywiście coś stamtąd napiszę i w ogóle będę w kontakcie – w hotelu jest Internet 😀