Spotkania z Paertem

part_450.jpg

Dokładnie dziewięć lat temu, w 1998 roku w Poznaniu odbyły się Dni Arvo Paerta – dwa koncerty w szczelnie wypełnionym Kościele Dominikanów. Przyjazd kompozytora, jego spotkania ze studentami Akademii Muzycznej, kamery telewizyjne, które chodziły za nim krok w krok. Z tych dwóch intensywnych dni Mariusz Grzegorzek stworzył film dokumentalny (jest tam też wywiad z kompozytorem), który zalega gdzieś w archiwach TVP.

Paert – muzyka czysta, jasna, ale wyrastająca z bólu. On sam opowiadał, jak – po młodzieńczej fascynacji awangardą i po tym, jak został oskarżony o formalizm, przeżył kryzys twórczy, kryzys sensu w ogóle. Z tego kryzysu wyrosła przemiana. Studiował chorał gregoriański, muzykę średniowiecza i renesansu, szukał środków, które byłyby podobnie mocne i czyste. Znalazł. Technikę, jaką wypracował, nazwał tintinnabuli – dzwoneczki – ponieważ stosowane przez niego zestawienia współbrzmień dają efekt dzwonów, efekt, jakby odzywały się dodatkowe alikwoty. Pozostał przy tej technice i jest tak, jakby pisał wciąż ten sam utwór. Jedni podziwiają konsekwencję, innych to już drażni, ale są też tacy, którzy po prostu słuchają, a i tacy, dla których ta muzyka jest modlitwą.

Paerta spotkałam trzy razy. Pierwszy raz – w 1989 roku, kiedy przyjechał do Gdańska na tamtejsze Spotkania Młodych Kompozytorów „Droga”. To był taki dziwny czas, on jakby jeszcze czegoś się obawiał (było to ledwie dziewięć lat po jego emigracji na Zachód, osiem po uzyskaniu obywatelstwa austriackiego, pierestrojka była w trakcie, a w Polsce też wszystko się jeszcze przewalało). Był trochę wycofany, nieśmiały, w swoim wiecznym burym prochowcu, ale usiadł raz z nami – było nas kilkanaście osób – na spotkaniu i mówił o sobie. Mówił trochę jak guru, jeśli chodzi o treść, ale nie jeśli chodzi o formę – tego, co mówił, nie narzucał nikomu, po prostu dzielił się swymi przemyśleniami i historiami ze swego życia. Mieliśmy poczucie, że zostaliśmy wybrani, tym bardziej, że mało kto jeszcze wiedział tu o nim i znał jego muzykę. Znało go wtedy tylko nasze środowisko i publiczność Warszawskiej Jesieni, na której w 1978 roku Gidon Kremer i Tatiana Grindienko z Litewską Orkiestrą Kameralną zagrali Tabula rasa (przy syntezatorze siedział sam Alfred Schnittke) – i to był dla wielu z nas szok, że można pisać taką muzykę. Szok zupełnie innego rodzaju niż np. podczas prawykonania (dwa lata wcześniej) Symfonii pieśni żałosnych Góreckiego – utwór Paerta jest o wiele bardziej ascetyczny.

Drugi raz spotkałam kompozytora właśnie w 1998 roku w Poznaniu, i tym razem mogę mówić, że spotkałam go naprawdę. Już było całkiem inaczej, on był swobodniejszy, pełen humoru, był już zresztą uznanym na Zachodzie artystą, a i tu była całkiem inna atmosfera. Organizatorzy poznańskiej imprezy obawiali się, że jest niedostępny i z pretensjami – jakże się mylili. Przyjechał człowiek ciepły, bezpośredni i serdeczny, o dobrotliwym poczuciu humoru. Przemiłe były prywatne wieczorne spotkania, całe przegadane na różne tematy. Po rosyjsku, jak najbardziej, co dodawało tym rozmowom szczególnego smaczku.

Trzeci raz spotkałam go w 2002 r., kiedy przyjechał na Warszawską Jesień na wykonanie utworu Cecilia, vergine romana. Tym razem czasu na pogawędkę było niewiele, bo wpadł na króciutko (było tylko spotkanie z nim prowadzone przez Andrzeja Chłopeckiego, ale nie bardzo się udało), ale jak zwykle był bardzo serdeczny. Kiedy po koncercie publiczność zgotowała mu owację, on wykonał rozbrajający gest – na chwilę usiadł na podłodze, demonstrując zaskoczenie. Ale w rozmowach kuluarowych już odzywały się głosy, że on się powiela, pisze w kółko to samo i nic nowego nie stworzy.

Dlatego miałam obawy, jak zostanie przyjęty wczoraj w Poznaniu Kanon Pokajanen. Dziewięć lat temu koncerty Paerta były świętem, teraz widziałam, że na festiwal Nostalgia chodzi niezbyt duża grupa osób (przedwczoraj na Psalmach pokutnych Schnittkego dużo ławek u Dominikanów było pustych). A jednak i tym razem kościół się wypełnił. Byli tacy, co wychodzili w środku (nie każdy zniesie ponad godzinę tych samych współbrzmień), ale większość potraktowała rzecz jak modlitwę (bo tak w końcu było) i siedziała w absolutnym skupieniu. A wykonanie siedzącego w kręgu przed ołtarzem chóru estońskiego pod dyrekcją Tonu Kaljuste było rewelacyjne. Może i niektórym się Paert znudził, ale już zawsze będzie miał swoje miejsce.

Na ilustracji: okładka płyty „Arvo Pärt: A Portrait”, Naxos, 2005