Borys na dworcu

Obiecałam napisać o Borysie Godunowie we wrocławskiej Hali Ludowej. NELA wyraziła tu wątpliwość, czy był sens wystawiać to dzieło w tym miejscu, bo przecież Opera Wrocławska została tak pięknie odnowiona. No więc – tego spektaklu, tej wizji na pewno nie dałoby się pokazać gdzie indziej.

Jurij Aleksandrow, reżyser z Petersburga, związany z Teatrem Maryjskim, ale też kierujący własną sceną (realizował też m.in. w Metropolitan Opera, a w Arena di Verona był pierwszym Rosjaninem, którego zaproszono do wystawienia włoskiej opery – Turandot), Borysa reżyserował tu bodaj po raz szósty – i każdą z realizacji robił inaczej. We Wrocławiu zresztą – ciekawostka – po raz pierwszy miał do czynienia z tzw. aktem polskim, opowiadającym o spotkaniu Dymitra Samozwańca i Maryny Mniszech. W Rosji się go teraz nie wystawia, ponieważ uznaje się, że skoro w pierwszej wersji opery tego aktu nie było (Musorgski dopisał go, gdy zarzucano mu brak intrygi miłosnej), to trzeba uszanować pierwszą wole autora (inna rzecz, że wciąż gra się utwór w wersji przeinstrumentowanej przez Rimskiego-Korsakowa).

Pomysł Aleksandrowa na Halę Ludową, czyli miejsce dające wielką przestrzeń, ale nie pozwalające na częste totalne zmiany dekoracji, był całkowicie nietuzinkowy: rzecz dzieje się na wielkim dworcu kolejowym, przed paskudnym budynkiem w stylu sowieckim, a a ten dworzec coraz to wjeżdżają kolejne wagony, car jeździ salonką, a zamiast karczmy jest wagon restauracyjny. Na początku – wagon-klatka, a w niej tłumy więźniów czy też przesiedleńców. Tłumy zaludniają peron, wędrują tu i tam – bieżeńcy, których w Rosji zawsze było wielu, targani przez los, z nędznym dobytkiem. Lud nieszczęśliwy, ale chytreńki, nie jest tu tak gloryfikowany jak przez kompozytora, ma swoje zdanie, chłopski rozum, ale równie łatwo potępia jak wywyższa, poddaje się niewoli, ale nie daje się do końca zdominować. Nieszczęśliwy, ale sam to nieszczęście na siebie ściąga.

I Borys, człowiek wewnętrznie rozdarty, który chce władzy – w tym celu przeciez każe zamordować małego carewicza Dymitra – ale gdy ona doń przychodzi, odczuwa niepokój i początkowo nie chce jej przyjąć. Wyrzuty sumienia go dręczą, zabijają; jest złoczyńcą odróżniającym dobro od zła.

W polskim akcie Maryna śmiertelnie się nudzi  z tych nudów rozkochuje w sobie Dymitra, a jezuita Rangoni namawia ją, by wprowadziwszy kochanka na tron carski nawróciła go jednocześnie na katolicyzm. Tu Aleksandrow domalowuje jezuicie obsesję, niezdrową, w istocie erotyczną fascynację Maryną.

Rada bojarów zachowuje się jak Politbiuro. Wydaje oświadczenie: winnego zgładzić, ktokolwiek by to był, i ogłosić ludowi. Borys, choć uczciwie odgrywa scenę śmierci, w gruncie rzeczy poddany zostaje symbolicznej egzekucji. Wciąż przeplata się czas dawniejszy z bardziej współczesnym. Rosyjski los się nie zmienia – czy to za cara, czy za Stalina, czy za Putina. Wiele szczegółów tej realizacji jest może niekonsekwentnych, ale całość robi wrażenie.

Dobrze, że superprodukcje w Hali Ludowej – to już nie cyrki ze zwierzątkami. I nic dziwnego – po Tetralogii już nie mogło być jak dawniej. Oczywiście ceną jest dźwięk z nagłośnienia, do którego trzeba się przyzwyczaić. Ale warto. I nawet te plastikowe krzesełka tu pasują. Tego spektaklu nie da sie oglądać w pluszowych fotelach.

Muzycznie i aktorsko też jest naprawdę przyzwoicie – może nie wszystko jest rewelacyjne, ale naprawdę jest to spektakl wart obejrzenia i nawet wysłuchania.

PS. Właśnie wyjeżdżam na parę dni do Lublina na forum poświęcone edukacji muzycznej (będzie ostro…). Tam nie biorę laptopa, więc muszę się niestety z Wami pożegnać – najprawdopodobniej do czwartku.