Pluszowy tygrys

zestaw4_23.jpg

To Julio Cortazar w „Grze w klasy” podczas słynnych okołojazzowych dywagacji nazwał Oscara Petersona (grającego Oscar’s Blues) „smutnym grubasem, który miał w sobie coś z pluszowego tygrysa”. Czy pluszowy i czy tygrys? Z wyglądu przypominał raczej wielkiego pluszowego misia, i to na pewno nie smutnego (może tak było w 1963 roku, kiedy Cortazar pisał swoją książkę?). A co do jego gry, to jak dla mnie pluszu w niej nie ma (chyba że chodzi o pewną miękkość, aksamitność uderzenia), a kocia sprężystość – i owszem. A jak to kocisko biegało po klawiaturze, i z jaką radością życia

Co tu pisać, kiedy odchodzi taki Gigant? Żal, żal, żal. Przez lata trwały starania o jego przyjazd do Polski, raz nawet było blisko, ale to było chyba właśnie wtedy, kiedy dostał zawału… Miał potem przerwę, ale wrócił i znów przez chwilę była nadzieja. Teraz nadziei już nie ma i pozostają tylko nagrania. Tylko słuchać, i słuchać, i słuchać

I tu jeszcze z Hancockiem

Nie miałam szczęścia słyszeć Oscara Petersona na żywo, nie mogę więc wspominać go tak, jak zrobił to w „Rzeczpospolitej” Marek Dusza, który słyszał go jeszcze dwa lata temu w Hadze. Opowiem więc w takim razie anegdotę związaną z jego sztuką.

Otóż jeden z naszych basów, śpiewak oratoryjny i operowy (Panie Piotrze, pozdrawiam, jeśli Pan tu kiedy trafi!), zaproponował mi raz podwiezienie samochodem z Krakowa do Warszawy. Było to ponad dziesięć lat temu, wracaliśmy ze Lwowa, gdzie odbyło się właśnie w katedrze pierwsze ukraińskie wykonanie Polskiego Requiem Pendereckiego. Do Krakowa zostaliśmy z kompozytorem, częścią solistów i paroma krakowskimi oficjelami dowiezieni mikrobusem; pod jednym z hoteli Pan Piotr zostawił swój samochód, do którego się przesiadłam z nim. „Mam nadzieję, że pani lubi jazz” – powiedział. Ja oczywiście wybuchłam entuzjazmem i okazało się, że mam do czynienia z jazzfanem-specjalistą. Zbierał bardzo różne nagrania, ale największą jego miłością był (i pewnie wciąż jest) Oscar Peterson, którego miał 101 płyt! W samochodzie oczywiście korzystał z kaset, skomponowanych przemyślnie specjalnie na podróż. Każdy z kolejnych utworów zapowiadał fachowo jak w Radiu Jazz (chyba nawet lepiej). Droga upływała więc wspaniale. Oscar nam grał, grał, a Pan Piotr rozwinął dużą szybkość… i nagle – jak nie zahamuje! Omal nie władowaliśmy się w tira, który wyskoczył zza zakrętu. Uff! – trzeba było zwolnić.

Wniosek: Oscara Petersona wspaniale się słucha w samochodzie. Aż za wspaniale… 😉

PS. Ten wpis miał tu wpaść już wczoraj, ale prawie w momencie jego kończenia padła mi bateria 🙁