Orfeusz i gęsia skórka

W zeszłym roku minęło 400 lat od prawykonania jednej z pierwszych i, jak dla mnie, wciąż jednej z najgenialniejszych (i moich najukochańszych) oper – Orfeusza Monteverdiego. W związku z tym wiele zespołów na świecie przygotowało to dzieło; parę z nich dojechało z nim do Polski. W listopadzie w Filharmonii Narodowej całkiem przyzwoicie wykonał je New London Consort Philipa Picketta, a wczoraj właśnie w Operze Narodowej, w Salach Redutowych – belgijsko-francuski skład: zespół La Fenice z burgundzkiego Sens i Choeur de Chambre de Namur, oba kierowane przez Jeana Tubery i działające często wspólnie. Jak na przykład we wrześniu 2006 r. w Warszawie, kiedy w niewdzięcznej akustyce Bazyliki na Kawęczyńskiej stworzyli przepiękny i wzruszający – no, chyba prawie spektakl, misterium, z przemieszczaniem się w przestrzeni, z Vespro della Beata Vergine tegoż Monteverdiego. Sprowadziła ich wówczas do Polski Małgorzata Markowska, córka dyrygenta Andrzeja, którego jedną z licznych zasług było wymyślenie i założenie festiwalu Wratislavia Cantans – i chciała też, żeby wystąpili również na Wratislavii, ale już wtedy rozpoczynał tam rządy Paul McCreesh i nie chciał na swoim festiwalu konkurencji. No, przestałam się dziwić, kiedy usłyszałam płytę Gabrieli Consort&Players z Vespro

Można więc było oczekiwać wydarzenia. I słusznie. Co prawda byli i wybrzydzacze, którzy narzekali na efekciarskość – dla mnie to było tylko podkreślenie teatralności w wykonaniu koncertowym, ale z lekka inscenizowanym. Podobnie zrobił też w Filharmonii Pickett, ale rzeczywiście bardziej dyskretnie. Wczorajsze wykonanie mnie jednak ujęło swoją innością. Na przykład wstęp śpiewany przez Musicę (sopran) został zakończony nietypowo: zamiast zwykłego zakończenia zwrotki nagle wszystko zaczęło się dramatycznie rwać, zapowiadając tym samym, co będzie działo się dalej. Ujmowała też wielofunkcyjność muzyków: dyrygent grał też na flecie prostym i na kornecie, a teorbanista w pewnym momencie wstał i – wciąż grając – zaśpiewał tenorem o pięknej barwie (potem dołączył do chóru). A zabawy z przestrzenią znów były wspaniałe – Tubery jest w tym mistrzem.

Więcej o tej interpretacji nie będę pisać, bo obiecałam recenzję „Ruchowi Muzycznemu” i nie chcę się wypstrykać. Chcę tu o czymś innym, o czym trochę zresztą tu już kiedyś było. Czyli o emocjach. Bo to naprawdę niesamowite: niby jest to wszystko w ramach jakichś konwencji, ale ściska za gardło. Automat. Weźmy ten kluczowy moment w I akcie, kiedy wesołą pasterską zabawę przecina Messagiera, czyli Posłanka, przychodząca z wieścią o śmierci Eurydyki. Natychmiast zmienia się barwa, harmonia, kształt melodii, wszystko. Nie będę tu opisywać dokładnie, żeby nie wdawać się w fachowe terminy, ale zatrzymam się na tym momencie: Posłanka w rozpaczy nie może początkowo wypowiedzieć do końca, co się stało, zaczyna ogólnie (oczywiście jest to zgodne z konwencją tragedii greckiej), potem zwraca się do Orfeusza: La tua bella Euridice… I przerywa. Tu zaniepokojony Orfeusz,  który chwilę wcześniej wypowiedział do niej trzy wznoszące się, pytające frazy: D’onde vieni? D’ove vai? Ninfa, che porti? (Skąd przychodzisz, gdzie idziesz, nimfo, co przynosisz?), wydaje z siebie tylko krótki jęk przeczucia. I wtedy Posłanka kończy: La tua diletta sposa… e morta. (Twoja ukochana żona umarła) I na tym e morta jest taki skręt harmoniczny, że włos się jeży. Nawet gdybyśmy nie zrozumieli tekstu, wiedzielibyśmy, że stała się rzecz ostateczna.

No i teraz: czy czyste wyrachowanie genialnego kompozytora, który wiedział dokładnie, co robi? Czy też się wzruszał? No właśnie… to jest to, czego się nie dowiemy. Ale przecież musiał wiedzieć, że takie uczucia wywoła. Musiał więc sam je przeżywać. Dlaczego mamy wrażenie, że choć Monteverdi był wierny konwencji, to to, co mówił, było absolutnie szczere?

Ten automat swoją drogą jest ciekawy – ja już sama się z siebie trochę nabijam, jak to jest? Znam mechanizm, a i tak, kiedy słyszę wejście Komandora z Don Giovanniego, od razu robi mi się gęsia skórka. Już sobie nawet obśmiewałam ten finał, o co mi akurat nietrudno, bo znajduję się w szczęśliwym posiadaniu wyciągu fortepianowego z czeskim tłumaczeniem libretta – kto nie wymięknie czytając ostateczny dialog dwóch bohaterów (niestety bez akcentów): – Probuh! – Co jest? – mas ruku jako led! – Kaj se a zmen sve ziti, tot posledni tva chvile! – Jak zil jsem, dal chci ziti, blahove marnis cas! – O, klekni, kaj se z hrichu! – Tve zwasty jsou mi k smichu! – Kaj se jiz! – Ne!

No, a gęsia skórka dalej się robi…

Nie ma rady!