Dzwoń, dzwoneczku…

Jak już Wam doniosłam, jestem we Wrocławiu na kawałku festiwalu Musica Polonica Nova (potrwa do przyszłego piątku, ja wracam do Warszawy już w poniedziałek). Wczoraj, na inaugurację, odbyły się premiery dwóch polskich oper, a raczej ich nowe wystawienia po czterdziestu latach: były to Jutro Tadeusza Bairda i Kolonia karna Joanny Bruzdowicz. O tej drugiej nie wspomnę, bo sam pomysł umuzycznienia tego opowiadania Kafki wystarczy; lepszej muzyki nie można było się spodziewać. Co do utworu Bairda opartego na opowiadaniu Conrada, szokuje, że tak znakomite dzieło przez te wszystkie lata nie było wykonywane. Młoda reżyserka Ewelina Pietrowiak, debiutując tą realizacją w operze, napisała w programie: „Nie jestem szczególnie wrażliwa na muzykę współczesną. Kompozytorska technika serialna nie jest bohaterką mojego muzycznego romansu, mimo to [nagrania Jutra] od pierwszego do ostatniego dźwięku słuchałam jak urzeczona. Nieprawdopodobny, gorący, pełen emocji, naturalistyczny w treści utwór zrobił na mnie wielkie wrażenie. Wiedziałam od razu, że chcę go wystawić, że we współczesnej muzyce polskiej nie ma czegoś podobnego, mającego porównywalny ładunek dramatyzmu i ekspresji”.

Dużo mamy takich obszarów zapomnianych. Ale nie będę się teraz o tym rozpisywać, w końcu mamy weekend, więc lżejszy temacik się należy. Ogólnie ten festiwal, istniejący już od ponad czterdziestu lat jako biennale, trochę jest takim workiem, do którego wrzuca się bardzo różną muzykę powstającą dziś – starszą i młodszą, dobrą i niedobrą niestety. Ale od czterech lat kojarzy się jeszcze z czymś: z pionierskim pomysłem, który zdobył od razu powodzenie większe niż sam festiwal. Podczas jego trwania na stronie internetowej pojawia się Festiwal Dzwonków (nie wiem, dlaczego go w tym roku jeszcze nie włączyli, powinien być tam od wczoraj – zapytam wieczorem organizatorów). Można sobie przez kilka dni ściągnąć na komórkę sygnał autorstwa któregoś z polskich kompozytorów współczesnych.

Kiedy pierwszy raz coś takiego się pojawiło, napisałam na ten temat artykuł. I widzę teraz, ile się przez cztery lata zmieniło. Otóż oldksulowe elektroniczne melodyjki odeszły w mrok niepamięci, a jeśli się jeszcze czasem je gdzieś usłyszy, to się myśli: o, jaką ktoś ma przedpotopową komórkę… Większość aparatów dziś albo odzywa się jakąś mutacją pseudotradycyjnego dzwonka, albo rzęzi jakimś kawałkiem piosenki, wyciętym z niej byle jak i w byle którym miejscu. Poważka zdarza się coraz rzadziej (powrót do stanu naturalnego?!), a jeśli już, to pocięta dokładnie na tej samej zasadzie: ostatnio w paru komórkach słyszałam Arię na strunie G – sam piąty i pół szóstego taktu. Bylejakość, bylejakość i jeszcze raz bylejakość…

Nie ma już w aparatach opcji „kompozytor” – nie spersonalizujemy już naszego telefonu. Musi nam dzwonić tym, co producent wsadził mu do środka, albo co ściągniemy za pieniążki (choćby małe, ale zawsze) ze specjalnych stron w necie. Nie może być tak, żeby ktoś nie zrobił na nas biznesu. A że nie możemy się pobawić własną inwencją – kogo to obchodzi? Jak miałam starą Nokię, to sobie zrobiłam kilka sygnałów, których nikt inny na pewno nie miał. Teraz muszę wybierać między czymś paskudnym i paskudniejszym…

Dlatego pomysł z Festiwalem Dzwonków jest dziś jeszcze fajniejszy. Ale trwa tylko kilka dni raz na rok (funkcjonuje też przy festiwalu Musica Electronica Nova, który odbywa się na przemian z tym)…