Kameralne zabawy

Festiwal Beethovenowski, zwłaszcza ten w wersji warszawskiej, kojarzy się przede wszystkim z dużymi orkiestrowymi występami w filharmonii czy Teatrze Wielkim. Tymczasem dla mnie najbardziej urocze są popołudnia z muzyką kameralną (już tu kiedyś pisywałam nie raz, że mam wyjątkową słabość do kameralistyki), które są naprawdę na wysokim poziomie i tylko można żałować, że odbywają się o porze kiepskiej dla wielu ludzi, zwłaszcza pracujących.

Ciekawe, że poza zespołami stale ze sobą grywającymi koncertują też na tym festiwalu muzycy, którzy na co dzień są solistami, ale doraźnie tworzą zespół. Efekty bywają różne, na którymś z poprzednim festiwalu pamiętam taki sekstet wspaniałych solistów, który się rozjeżdżał, bo nie było kiedy zrobić porządnej próby. Ale w tym roku nie było podobnych rozczarowań. Może tylko, że niektórych, naprawdę fantastycznych, bardzo chciałoby się posłuchać również solo.

Np. takiej Sharon Kam, wspaniałej izraelskiej klarnecistki mieszkającej w Niemczech – zresztą ona akurat już kilka razy w Polsce koncertowała (grała różne rzeczy, w tym Pendereckiego); nie zapomnę w jej wykonaniu środkowej części koncertu Mozarta. Ale tym razem wystąpiła z braćmi Gustavem i Paulem Riviniusami z Niemiec. I np. taki Gustav, który ma za sobą wygrany Konkurs im. Czajkowskiego w Moskwie jako pierwszy w historii Niemiec – też byłoby ciekawe usłyszeć, co miałby do powiedzenia jako solista. We trójkę zagrali tria Beethovena, Brahmsa i Alexandra von Zemlinsky’ego (bardzo ciekawa muzyka), klarnecistka z pianistą – Cztery utwory op. 5 Albana Berga, a wiolonczelista z pianistą – Wariacje Es dur Beethovena. I co do nich, słychać, że jednak od czasu do czasu razem grywają – była i precyzja, i perfekcja, i przeżycie.

Młode łotewskie siostry Baiba (skrzypaczka) i Lauma (pianistka) Skride robią karierę zarówno razem, jak osobno. Do nas przyjechały razem i pokazały nietuzinkowy program, bo co prawda w pierwszej części była prościutka Sonata D-dur Schuberta i pogodna Sonata G-dur op. 30 nr 3 Beethovena, ale po przerwie Lauma zagrała niesamowity, ponury cykl We mgle Janaczka, a na koniec obie wykonały I Sonatę Schnittkego, utwór, od którego chodzą ciarki.

Wczorajsze popołudnie było urocze – grało trio młodszych jeszcze chyba ludzi, każde skądinąd: skrzypaczka Patricia Kopatchinskaja urodziła się w Mołdawii, wiolonczelistka Sol Gabetta – w Argentynie (z korzeniami francuskimi i rosyjskimi), a pianista Henri Sigfridsson – w Finlandii. Wszyscy są obywatelami świata, świetnymi utytułowanymi solistami i wszyscy uwielbiają kameralistykę – to widać. Grywają ze sobą, jak mają czas, i bawią się przy tym pysznie. W Triu G-dur Haydna słynny węgierski finał zagrali, można powiedzieć, folkowo (nie znalazłam ich nagrania na YouTube, ale te młodziaki w charakterze grają trochę podobnie, choć tamci – dużo lepiej, wdzięczniej. Znalazłam za to nagranie Sol Gabetty, przy którym mi z lekka szczęka opadła). Uwielbiane przeze mnie Trio D-dur op. 70 nr 1 Beethovena zwane powszechnie „Duchem” z powodu niesamowitego nastroju drugiej części (sorry za reklamę głupiego filmu, ale wykonanie tu jest dobre) zagrali w skrajnych częściach może zbyt już żywiołowo, podobnie z Triem B-dur, które wyglądało na niedopracowane, ale mnie ujmowało, że oni ze sobą rozmawiali, odbierali od siebie motywy jakby puszczali sobie oko. Wywołali skrajne reakcje – większość publiczności wyraziła entuzjazm, zmuszając ich do bisów (Piazzolla i Marin Marais), ale część była zdegustowana, jeden nawet zabuczał i wyszedł…

Dziś w południe na Zamku – Petersen Quartet z przedziwnie schizofrenicznym, ni to pogodnym, ni to ponurym II Kwartetem F-dur Prokofiewa (też folk – utwór oparty na melodiach kabardyjskich, pochodzących z regionu, gdzie kompozytora wysłano podczas wojny), młodzieńczym, romantycznym jeszcze utworem Weberna Langsamer Satz oraz Kwartetem Śmierć i dziewczyna Schuberta. I tu można było docenić, jaka jest różnica, kiedy zespół gra stale w tym składzie – słychać dopracowaną, wspólną myśl. Wśród niemieckich muzyków znalazł się gość z północnego Wschodu – altowiolistka Ula Uljona, krajanka Kremera współpracująca z nim (od razu zwróciłam uwagę na brzmienie tej altówki, zanim spojrzałam w program).

A teraz idę na Gurrelieder Schoenberga. Rzadka okazja.