Pierwsze misteryjne wrażenia

Z powodu Lodoiski opuściłam pierwszy dzień festiwalu, czyli oratorium Il Re del dolore Antonia Caldary w wykonaniu zespołów Accademia Bizantina i La Stagione Armonica pod dyrekcją Ottavia Dantone. Szkoda, że nie można się rozdwoić; dobre rzeczy mi opowiadano zwłaszcza o solistach. Być może uda mi się zapoznać przynajmniej z nagraniem. Tak więc dla mnie Misteria Paschalia rozpoczęły się od misterium właśnie, bo tak został nazwany występ Jordi Savalla w kościele św. Katarzyny (przepełnionym!), z jego połączonymi zespołami Le Concert des Nations i Hesperion XXI, pod tytułem „Lachrimae Caravaggio”.

Płytę taką artysta nagrał już dwa lata temu. W Krakowie zaprezentował (za namową organizatorów) pierwsze koncertowe wykonanie tego programu. Pod pewnymi względami było ono bardziej przekonujące od samej płyty. Całość składa się z siedmiu stacji, każda wyznaczona jest przez jeden z obrazów Caravaggia. Duże kopie obrazów wynoszone były na chór przed organy (i podświetlane). Najpierw Jerzy Trela odczytywał z ambony kilka słów o każdym, autorstwa Dominique’a Fernandeza (skrócone wersje tekstów z płytowego bookletu), na tle dyskretnego podgrywania na harfie (Andrew Lawrence-King) czy lutni (Xavier Diaz-Latorre). Potem było parę utworów muzycznych – i zmiana obrazu.

Niestety, choć forma koncertu bardzo mi się podobała, muzyka nie przekonała mnie zbytnio. Większość z niej to modyfikacje paru stylizowanych na barok fragmentów napisanych przez Savalla, a także zespołowe improwizacje – wariacje na temat tytułowych łez. Są też Deploracje – lamenty śpiewane przez syna Savalla, Ferrana. Kontemplacja, refleksja? Niestety wszystko to kojarzy mi się z jakimś New Age’em i to dość nużącym. Dopiero kiedy artyści grają wplecione w akcję fragmenty Gesualda (Moro lasso), Monteverdiego (Sinfonia di Guerra), Alessandra Stradelli czy Giovanniego Marii Trabaciego, zaczyna się jakieś życie. Dla mnie program ten byłby o wiele bardziej wartościowy, gdyby był właśnie czymś w rodzaju antologii dzieł z epoki, dopasowanych tematyką i nastrojem jak te powyższe. A tak te przykłady rozmyły się w czymś o dużo mniejszej wartości artystycznej. Przy mojej wielkiej słabości dla Savalla i podziwu dla jego wizjonerskiej sztuki odtwórczej przykro mi to powiedzieć, ale kompozytor to on nie jest… Słyszę jednak o przyszłych fascynujących projektach, także związanych z Krakowem (nie mogę ich jeszcze zdradzić), i myślę, że następny występ Savalla z jego zespołami powinien mnie usatysfakcjonować w większym stopniu.

Wczoraj – jakaż zmiana charakteru. Haendel, Chandos Anthems, Les Musiciens du Louvre-Grenoble z Minkowskim, w Filharmonii Krakowskiej. Trzy z jedenastu: O Sing Unto the Lord, As Pants the Hart, I Will Magnify Thee. To muzyka w sam raz dla Minkowskiego, wspaniale wyraża on w niej swój temperament, ale i wszechstronność – są tu i fragmenty bardziej kontemplacyjne. Ale z tym dyrygentem to te radosne bardziej zapadają w pamięć, podnoszą na duchu. Świetni byli soliści, zwłaszcza młoda sopranistka brytyjska Ruby Hughes; tenor Colin Blazer też był niezły, choć parę usterek technicznych mu się przydarzyło; bas Joao Fernandez miał stosunkowo najmniej do roboty, ale też był w porządku. Po takim koncercie nawet mokry śnieg nie dołował człowieka…