W święta o przedświątecznej muzyce

Wczorajszy dzień w Krakowie był bogaty w wydarzenia muzyczne wysokiej klasy, z różnych światów, ale w podobnym nastroju przedświątecznej zadumy.

Ostatni koncert Festiwalu Beethovenowskiego został specjalnie przesunięty na godzinę 17., żeby ewentualni chętni mieli czas przemieścić się do Wieliczki na Misteria Paschalia. Pesymistycznie myślałam, że z tego pierwszego koncertu wysłucham tylko pierwszej części, tymczasem udało się wysłuchać całości. I wspaniale, bo naprawdę było warto.

Koncerty Kremera z jego zespołem Kremerata Baltica zwykle zawierają rzeczy mniej znane, transkrypcje oraz dzieła jego przyjaciół jeszcze z czasów ZSRR, dziś głównych twarzy nurtu wschodniej nostalgii na Zachodzie, tak lubianego przede wszystkim przez ECM. Tak więc zaczęło się od krótkiego spojrzenia w stronę klasycyzmu – Pater Noster Luigiego Cherubiniego (jakby nie znało się tytułu, nie zgadłoby się go). Później Silent Prayer Giji Kanczelego, utwór napisany w zeszłym roku na 80-lecie Rostropowicza i 60-lecie Kremera. Rostropowicz nie mógł już go zagrać – zmarł w miesiąc po swych urodzinach. Kremer gra go teraz na światowym tournee (poza Krakowem – m.in. w Niemczech, Hiszpanii i Meksyku) z młodą znakomitą litewską wiolonczelistką Giedre Dirvanauskaite. No cóż, to utwór w typowej poetyce ostatnich dzieł Kanczelego – filmowy do granic kiczu, z głosem dziecięcym z taśmy, szklistymi brzmieniami jak z sennego koszmaru i nawiązaniami do tradycji. Ale tak pięknie wykonany, że wszystko się wybaczało. Ale najpiękniejszym punktem programu był Haydn – Siedem słów w wersji na orkiestrę smyczkową, chyba najlepsze wykonanie tego utworu, jakie słyszałam. W typie raczej Hoko niż PAK-a, czyli po prostu goła muzyka bez gadania. Wszystko wydobyte perfekcyjnie, anielskość sąsiadująca z wielkim smutkiem i zadumą. Nie darowałabym sobie, gdybym urwała się z tej części.

A potem błyskawicznie zajechałyśmy z koleżanką do Wieliczki (pogoda bardzo przyjemna), gdzie przeżyliśmy wszyscy coś niesamowitego. Zespół Le Poeme Harmonique, który w zeszłym roku u św. Józefa dał niezapomniany koncert z wielkopiątkowymi Tenebrae Michela Richarda de Lalande’a, tym razem pokazał Lamentacje Jeremiasza Emilia de Cavalieriego, o szesnaście lat (prawdopodobnie) starszego od Monteverdiego, a o jedenaście – od Gesualda. I o tych dwóch trochę się myślało przy słuchaniu, ale było to bardziej chropawe, z harmoniami jeszcze ostrzejszymi. Po prostu niesamowity obraz międzyepoki – jeszcze coś z renesansu, już coś z baroku, ogólnie manieryzm? Wspaniali soliści, zwłaszcza sopran Catherine Padaud i kontratenor Terry Wey. Program uzupełniło niedługie Miserere mei Deus Fabricia Dentice (znanego raczej jako twórca muzyki lutniowej), jeszcze bardziej archaiczne; podczas wykonywania poszczególnych wersetów soliści gasili kolejne świece, wreszcie zostaliśmy w ciemnościach w tej przepięknej Kaplicy św. Kingi. Podobnie było w zeszłym roku, gdy Le Concert Spirituel wykonywał Ciemne Jutrznie Charpentiera.

I jeszcze parę zaległych słów o poprzednich koncertach. W Wielki Czwartek – oratorium La Vergine dei dolori Alessandra Scarlattiego. Jak to u Alessandriniego, wykonanie żywe, pewne, bez elektryczności, jaka jest u Minkowskiego, za to absolutnie naturalne. Z solistów najbardziej przejmowała swoim dramatyzmem Sonia Prina, jeden z najlepszych dziś altów w dziedzinie muzykowania dawnego. Roberta Invernizzi miała chyba gorszy dzień, ale ma szansę jeszcze zrehabilitować się w poniedziałek. Ciekawy był też kontratenor Martin Oro; najmniej da się powiedzieć o tenorze (Daniele Zanfardino). Po zakończeniu ktoś nie wytrzymał i od razu wrzasnął: Brawo! Takiego entuzjazmu nie wywołał wielkopiątkowy występ New London Consort w Kościele św. Józefa – koncert zresztą pechowy, bo nie było na nim chorego szefa Philipa Picketta (zastąpił go od pozytywu jego asystent David Roblou); zachorowała też jedna ze śpiewaczek i zastąpiła ją inna, Mhairi Lawson. Zarówno ona, jak i druga, Julia Gooding, śpiewały naprawdę przyzwoicie, tak jak i reszta wykonawców. Ale cóż, to było poprawne i chłodne, by tak rzec – północne wykonanie tak emocjonalnej muzyki z Południa, jaką jest Selva morale e spirituale Monteverdiego. Bardziej już ten styl wykonawstwa pasował do Requiem Bibera, ale przyznam, że wolę jego dzieła instrumentalne – więcej w nich tajemnicy.