Śpiew to praca fizyczna

To już naprawdę wielkie święto móc usłyszeć Ewę Podleś w Warszawie. Jest tak rozrywana, że wizyty na naszych scenach zdarzają się jej coraz rzadziej. W ostatnich latach szczególnie w Ameryce noszą ją niemal na rękach, a niedługo, w przyszłym sezonie, znów powróci do Met, w której przecież – żeby było śmieszniej – debiutowała (w 1984 roku jako Rinaldo w operze Haendla – to był jej pierwszy występ na operowej scenie zagranicznej!), ale od tamtej pory nie wiadomo dlaczego nie śpiewała. Strata nowojorczyków; teraz ją nadrobią.

Głos to jest, jakich nie ma. Żaden przymiotnik się nie nadaje: ciepły, głęboki, intensywny… wszystko nie to. Najlepiej po prostu posłuchać na przykład tego. Ale tym razem w Filharmonii Narodowej było o wiele trudniej – raz, że zupełnie innego rodzaju, poważniejszy był repertuar (kantata Rossiniego Joanna d’ArcAleksander Newski Prokofiewa), dwa, że, jak potem mówiła, była przeziębiona. Ale co to dla niej. „Nigdy nie odwołuję koncertów. (…) Musiałabym chyba mieć galopujące suchoty, żeby rzeczywiście nie móc wystąpić. (…) Jak pomyślę, w jakich już stanach chorobowych śpiewałam – i z gorączką, i z tak bolącym kręgosłupem, że nie mogłam się ruszyć… Brałam tabletki, zastrzyki – i nikt nie wiedział, że jestem chora”. Tak mówiła gdzieś z osiem lat temu, kiedy robiłam z nią i jej mężem Jerzym Marchwińskim wywiad-rzekę, wydany potem przez PWM. Wygląda na to, że się znów chwalę, ale co ja poradzę, że miałam to szczęście.

To były pasjonujące rozmowy. Choć przecież śpiewanie jako takie nie było mi całkiem obce, to nie miałam pojęcia, do jakiego stopnia uprawianie tej sztuki zawodowo, solowo, na poważnie, jest po prostu ciężką pracą fizyczną. A przecież czasem trzeba na przykład przelecieć z kontynentu na kontynent – w jednym miejscu jest upał, w drugim mróz… A podczas takiego dziesięciogodzinnego lotu powietrze w kabinie jest wysuszone, a w nim latają egzotyczne niemal bakterie…

I okazuje się, że to nie są żadne fanaberie, jeśli się zastrzega z góry określone warunki: że w hotelu nie może być remontu, bo trzeba się wyspać; że musi być na miejscu restauracja, bo pogoda może akurat nie sprzyjać spacerom; że musi być otwierane okno w pokoju, żeby móc wpuścić trochę prawdziwego powietrza; że musi być nawilżacz, bo suche powietrze to katastrofa dla śluzówek; że lepiej unikać klimatyzacji… „Robotnik pracuje młotem, a ja żywym instrumentem. Nie mogę go wymienić, nie kupię sobie nowego. Niestety – jest jedyny i niepowtarzalny” – mówi pani Ewa.

I jeszcze trzeba wiedzieć, jak się spakować, i jaką suknię koncertową najlepiej brać na podróż (żeby, jeśli się pogniecie, móc ją powiesić nad wanną z wrzątkiem, wtedy „najdzie”)… A jak się jedzie grać w operze, to trzeba być przygotowaną na różne dziwne stroje. Ewa Podleś często gra męskie role, musiała się więc przyzwyczaić do rozmaitych kolczug – raz spróbowano ją wpakować w zbroję, która ważyła ze dwadzieścia kilo. „Tak samo jak nasi architekci, chyba w pijanym widzie, projektują tzw. gargamele – tu wieżyczka, tam jakiś ganeczek, jeszcze tylko armaty brakuje – podobnie niektórzy kostiumolodzy tworzą kostiumy”.

A jeszcze w tym wszystkim trzeba wiedzieć, co i o czym się śpiewa i jak to śpiewać należy… Drobiazg.

Na koniec anegdotka o utworze, który Ewa Podleś zaśpiewała w drugiej części koncertu, wstrząsająco zresztą. „Kiedyś, przed wieloma laty, Jurek [Marchwiński] usłyszał, jak ćwiczyłam arię z Aleksandra Newskiego Prokofiewa, zaczynającą się słowami: Ja pajdu pa polu biełomu. Czy wiesz, że śpiewasz arię o dupie? – spytał. Nie mogłam z początku zrozumieć, o czym on mówi. O jakiej dupie?! Więc pokazał mi błąd, bardzo zresztą powszechny. Nie można mianowicie śpiewać Ja paj dupa polu – to są cztery wyrazy i nie można ich w sposób bezmyślny sklejać ze sobą lub akcentować nie te sylaby, które trzeba, bo inaczej wychodzą nonsensy. U nas nikt tego nie uczy”. I dlatego między pajdu a pa pani Ewa robi bardzo króciutką przerwę…