Podgrzybki i prawdziwek

Właśnie skończył się XI Festiwal Muzyki Folkowej Polskiego Radia „Nowa Tradycja”. Odwiedzałam go tylko połowicznie – tylko trzeci i czwarty dzień. Gdybym przyszła na pierwsze przesłuchanie konkursowe, pomyślałabym, że poziom jest marny. Przyszłam na drugie – i uznałam, że poziom jest przyzwoity, i, jak się okazało, werdykt potwierdził moje wrażenie: prawie wszyscy nagrodzeni wystąpili właśnie drugiego dnia.

Co się ogólnie w tym konkursie dzieje? Już praktycznie nie ma takich „korzennych” występów, jakie mogły natchnąć Hoko, gdy tworzył swoje dzieło o Józku. Wciąż modni są klezmerzy i klezmeropodobni, najczęściej nawiązujący do doświadczeń dawnego The Cracow Klezmer Band (obecnie The Bester Quartet), i taki właśnie zespół otrzymał Grand Prix: Sounds of Times z Lublina. Zdolne, muzykalne chłopaki, ale muszą się jeszcze wypierzyć, znaleźć własną drogę i oblicze. Takie ma (i to od wielu lat) Adaś Strug, który śpiewu ludowego uczył się z pierwszej ręki, u autentycznego śpiewaka spod Łomży. Aż się zdziwiłam, jak zobaczyłam go na estradzie w kolejnej formacji – że też jemu się jeszcze chce brać udział w konkursach. Mam nadzieję, że nagroda TV Polonia i Nagroda im. Czesława Niemena na coś mu się przyda, bo postać to absolutnie nietuzinkowa i wielce utalentowana. Tym razem z Witkiem Brodą na bębnie i Jackiem Mielcarkiem na klarnecie śpiewał własne pieśni inspirowane muzyką grecką, ale i tak najbardziej przejmujący był, gdy zaśpiewał pieśń religijną solo.

Drugą nagrodę otrzymał warszawski zespół Gadająca Tykwa, który wygrał też ostatnie Mikołajki Folkowe. Wesołe chłopaki poprzebierane w kolorowe szmaty, grające na różnych egzotycznych instrumentach, głównie afrykańskich (balafony, ngoni itp.), udają, że przerabiają na afrykańszczyznę polski folklor. Pomysł zabawny na krótką metę, ale czy coś z niego na przyszłość wynika? Nie wiadomo.

Tak w ogóle jedno jest fajne: widać, że już wchodzą kolejne pokolenia, że nie obracamy się w kręgu ciągle tych samych ludzi. Z drugiej strony, nie ma takiego żywiołu, jaki był na pierwszych festiwalach: że ludziom chciało się grać i śpiewać, że grali i śpiewali razem całymi nocami w klubie festiwalowym, czekając na wyniki czy bawiąc się na bankiecie pofestiwalowym. Teraz było cicho, występ i pa pa… Tego mi najbardziej szkoda.

Ale festiwal to jeszcze występy zagranicznych gości. I tu nowość. Zwykle dominował kierunek wschodni, północny lub węgierski. W tym roku było inaczej. Nie odwiedziłam występu Brytyjczyka Andrew Cronshawa, a podobno było warto. Natomiast widziałam występ trzech Bretończyków: braci Patricka i Jacky Mollardów oraz Jeana-Michela Veillona. Skrzypce, flet i dudy szkockie – i w ostrzejszej wersji skrzypce, bombarda i dudy bretońskie. Ta druga wersja brzmieniowa po prostu świdruje w uszach. Muzyka trochę monotonna, trochę transowa.

Na zakończenie festiwalu prawdziwek z Lizbony, zerwany wprost z ulicy Alfamy: Dona Rosa, kobieta już dziś niemłoda, zniszczona życiem, niewidoma. Śpiewała na ulicy z trianglem; porwana stamtąd przez wiedeńskiego producenta Andre Hellera dziś jest już sławna. Ale wciąż ucieka na ulicę. Podobno jest coś takiego w muzykowaniu ulicznym, co wciąga. I, prawdę mówiąc, rzeczywiście do jej śpiewu – a to, prawdę mówiąc, nie tyle fado, co piosenki uliczne – nie potrzeba innych instrumentów. A przyjechał z nią zespół: akordeon, perkusja (w tym charakterystyczne kwadratowe bębny) i specyficzna portugalska gitara. Mili ludzie, nie specjalnie wybitni, i czasami rzeczywiście zdarzały się problemy – bo Dona Rosa ma tę cechę, jaką ma wiele takich prawdziwków, jak np. wspominana tu kiedyś przez  Marka Kulikowskiego Apolonia Nowak z kurpiowskiej wsi Kadzidło: nie trzyma intonacji i dlatego lepiej, żeby śpiewała solo, nie z instrumentami. Ma też szczególną manierę śpiewania, jakby coś wysilonego w głosie, co nie bardzo współgra z uładzonymi brzmieniami instrumentów. Ale solówki było ujmujące.

Tu jest strona Nowej Tradycji. Retransmisje poszczególnych koncertów mają być w TV Polonia na początku maja.