Jan na Jana

Jak dla mnie, dobrze się stało, że koncerty Jana Garbarka zostały przełożone: po pierwsze, w pierwszym terminie zupełnie nie miałabym czasu, a obecny mi przypasował; po drugie, zamiast fajnego co prawda Manu Katché wystąpił Trilok Gurtu, którego uwielbiam i potrafię w nieskończoność się na niego gapić, jak gra. Tak więc, jak tylko się okazało, że mogę iść na ten koncert, nie wahałam się długo. A jeszcze na św. Jana po prostu nie wypadało opuścić…

Poprzedniego dnia czwórka muzyków – obok dwóch wymienionych pianista Rainer Brüninghaus i basista Yuri Daniel – wystąpiła w Ostrowiu Wielkopolskim, skąd mamy relację od specjalnego wysłannika. Ja muszę swoją zacząć od tego, że znalazłam się w zupełnie innych warunkach niż on: w Sali Kongresowej gdzieś pośrodku. Z frekwencją nie było aż tak źle, jak się obawiałam: były wolne miejsca, ale sala prawie pełna.

W różnych rzeczach Garbarka słuchiwałam, także w takich, które mi się niespecjalnie podobają, ale w samej jego grze, muszę przyznać, jest specyficzna barwa i przestrzeń. Kojarzy mi się z wielką mewą fruwającą nad wodami. Tym razem jednak nie był liderem, był równorzędnym partnerem swoich trzech współgrających. I koncert bardzo mnie mile zaskoczył, był całkowitym odejściem od dość czasem popularnej stylistyki, jaka Garbarkowi tu i ówdzie się zdarzała.

To był koncert bardzo eklektyczny: od psychodelii, prostych, niemal dziecinnych melodyjek specyficznie zinstrumentowanych, z ważnym udziałem elektrycznego keyboardu, poprzez bluesowe tony po wesołe funky z krótkimi i dyskretnymi aluzjami to do muzyki afrykańskiej, to do latynoskiej. Był nastrój i była ogromna energia. Było znakomite granie zespołowe i było rasowe granie solowe.

Każdy pokazał, co potrafi. Każdy był klasą dla siebie. Pianista w swojej solówce nawiązał nawet przez moment do free jazzu, ale i do wielu innych stylów; basista zrobił sobie loop (pętlę) z akordów akompaniających i zagrał utwór sam ze sobą, a Trilok szalał po swojemu, z całymi pokoleniami tabli w genach, jeszcze dogadując sposobem tablistów.

Ale, w przeciwieństwie do zeena, wydaje mi się, że poza ową fascynującą solówką Triloka muzycy nie grali „muzyki świata”. Grali jazz. Rozmaity stylistycznie i ekspresyjnie, ale jednak wciąż stary dobry jazz, którego, mam nadzieję, dzisiejszy świat paskudnej komercji całkiem zniszczyć nie może.