Ogrody w deszczu

Padało, teraz chwilę nie pada, jutro i pojutrze znów ma padać. Ale to deszcz ciepły, gęsty i przelotny. Nie jest to siąpiąca trzydniówka z Chopinowskiego Preludium Des-dur, ale raczej radosny, szybki prysznic w zieleni, ten z Debussy’owskich Ogrodów w deszczu. Te krople deszczu nie padają jak łzy w Flow my tears Dowlanda, raczej bywa to Beethovenowska burza  z Symfonii Pastoralnej (sorry foma 😉 )…

A może taki deszcz?

A może taki?

A może morze?

Kto da więcej?

To trochę a propos cytowanej przeze mnie tu wypowiedzi na temat snucia metafor wokół muzyki. Bo ta muzyka, z założenia programowa, z założenia naśladownicza, mimetyczna, dosłowna (no, może z wyjątkiem preludium Chopina, on wcale nie musiał myśleć o deszczu, to my go dopisaliśmy), wręcz nakazuje myślenie metaforą, nakazuje jakieś obrazowanie. Krople bardziej lub mniej gęsto spadające, pluskanie, chlupanie, szmery…

I teraz pytanie: a na odwrót? Jeśli ktoś słucha tej muzyki nie jako obrazka, tylko nie myśląc o jej zakładanych treściach, a po prostu o samych dźwiękach – bo przecież to jest możliwe – to czy nie popełnia błędu w drugą stronę? Czy nie popełnia grzechu niezrozumienia tej muzyki?