Dwie twarze Pendereckiego

Od dziś do niedzieli w Warszawie niezła porcja muzyki Pendereckiego. W Krakowie też w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej był jego koncert monograficzny (jakby kto pytał, to kompozytor był obecny i było miło; jest tam taka dziwna sytuacja, że miasto za nim nie przepada, a środowisko muzyczne nosi go na rękach, bo wie, ile mu zawdzięcza), a za tydzień w Katowicach NOSPR robi festiwal poświęcony obu naszym 75-letnim jubilatom – Pendereckiemu i Góreckiemu. Tam dzieje się to tamtejszymi, wręcz śląskimi siłami (z małymi wyjątkami w kwestii solistów). Tu są międzynarodowe sławy-przyjaciele kompozytora, m.in. klarnecista Michel Lethiec, altowioliści Tabea Zimmermann i Grigorij Żyslin, skrzypek Julian Rachlin, waltornista Radovan Vlatković… Będzie jedno prawykonanie (Shanghai Quartet wykona III Kwartet smyczkowy) i parę pierwszych wykonań w Polsce.

No i oczywiście zaczęły się przez prasę przewalać złośliwości. Kuriozalny, jak zwykle, jest tekst w „Dzienniku”. Insynuuje się tu Pendereckiemu mistrzostwo autokreacji. Prawda jest taka, że akurat Penderecki jest od takich chwytów najdalszy. Jest zupełnie normalnym, bezpośrednim człowiekiem bez cienia zadęcia, nie przepada za wrzawą wokół siebie, jest w gruncie rzeczy kameralny, a nawet bywa samotnikiem – jak każdy kompozytor pochłonięty swoją robotą. Miał po prostu w swoim czasie wielkiego nosa. I wielkie szczęście: początki jego prawdziwie indywidualnej twórczości przypadły na czas odwilży, czas, kiedy wreszcie można było rozwinąć artystyczne skrzydła i kiedy wiele jeszcze było do odkrycia. Jego utwory z czasów awangardy mają tak intensywną młodzieńczą energię, są tak logicznie skonstruowane i ujmujące zwięzłością, że wciąż wywierają ogromne wrażenie. Na koncercie inauguracyjnym warszawskiego festiwalu najbardziej może atrakcyjnym punktem programu był pierwszy: Polimorfia z 1961 roku, skomponowana w chwilę po pamiętnym Trenie i właściwie równie pamiętna (Tren zaś zagrano właśnie w Krakowie, zestawiając go z IV Symfonią z 1989 r.). Także Capriccio na skrzypce i orkiestrę (1967) przypominało ten okres; I Symfonia (1973) pochodzi z czasu przejściowego, gdy kompozytor jeszcze operował awangardowymi środkami, ale już w bardziej klasycznej formie, natomiast długi I Koncert skrzypcowy (1977) w znakomitym wykonaniu młodej niemieckiej skrzypaczki Viviane Hagner był już świadectwem całkowitego zwrotu w stronę tradycji.

W sumie w programie tego festiwalu przeważają utwory z lat późniejszych. Ja jednak uważam, że Penderecki zostanie zapamiętany właśnie dzięki tym młodzieńczym dziełom, tak śmiało tworzącym coś, czego wcześniej nie było. Przez lata był pierwszy, przecierał szlaki, otwierał drzwi. Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że w historii się trwale zapisze, ale właśnie przede wszystkim tymi dziełami, no i pierwszymi z serii wielkich form: Pasją, Jutrznią, Magnificatem. Pewnie też późniejszymi, choć ja ich osobiście nie poważam, począwszy od Te Deum (1979-80). Osobno rozpatrywałabym opery, z których najbardziej cenię Diabły z Loudun i Króla Ubu (tego ostatniego jako pastisz); z utworami instrumentalnymi jest różnie, ale ogólnie w stosunku do twórczości Pendereckiego od 1980 r. odnoszę wrażenie, że w jakimś sensie zatrzymała się, choć się rozwija, a Siedem bram Jerozolimy czy Pieśni przemijania wręcz chwilami lubię. Natomiast w Credo czy Koncercie fortepianowym uważam, że jednak przekroczył granice dobrego smaku. To już zresztą rzecz gustu, ale jedno jest pewne: tak, Penderecki przed 1980 rokiem wniósł do muzyki bardzo wiele nowego.

Dziś ma do tych czasów stosunek z lekka nostalgiczny, trochę z zazdrością wspomina dawnego siebie, tak pewnego i zdecydowanego, rzucającego na papier śmiało i szybko kolejne obrazoburcze utwory. Teraz pisze powoli, z licznymi wariantami, długo wybiera te właściwe. I, w pełni świadomie, zamyka się w swoim własnym świecie. Z naszego wywiadu w papierowej „Polityce” wypadło zdanie: „Tyle muzyki w życiu słyszałem, że już więcej słuchać nie muszę”. Pisze tak, jak umie i chce teraz. Wypracował sobie tę pozycję właśnie w tych szalonych latach sześćdziesiątych, kiedy to dla świata stał się synonimem nowoczesności i zaczął otrzymywać masę zamówień. Zamawiający zaczęli umawiać się z jednym Pendereckim, dziś współpracują z drugim…

Ale bez wątpienia dla tzw. szerokiej publiczności ten drugi jest łatwiejszy do słuchania.

Oto z wczesnego okresu AnaklasisTren, kawałek II Kwartetu smyczkowego i De natura sonoris 2. Z okresu „przejściowego” Przebudzenie Jakuba, kawałeczek Jutrzni, a tu z późniejszych czasów – kawałek Polskiego Requiem (jak kto ma ochotę, jest dużo więcej przykładów na YouTubie), Siedem bram Jerozolimy tutaj, tutaj i tutaj.