Pierwszy muzyczny gmach w Krakowie

Stoi toto sobie koło przebudowanego bez sensu Ronda Mogilskiego, nieopodal osławionego cudnego Szkieletora. Składa się z elementów trzech. Pierwszy, niski i szarozielony, będący rzekomym odtworzeniem kształtu dawnej ujeżdżalni, wygląda – cytując Krzysztofa Pendereckiego – jak wejście do kolejki podziemnej. Za nim stoi centrum handlowe w czerwoną kratę, a jeszcze z tyłu – fabryka z czasów gierkowskich, czyli budynek administracyjny. Dwa pierwsze widać na tym zdjęciu. I to jest pierwsza w historii siedziba krakowskiej opery. Jeszcze Bóg strzegł, że salę (całą w koszmarnej czerwieni) pan architekt wyłożył drewnem, więc akustyka jest całkiem przyzwoita. Ja jednak tego pana chętnie skazałabym na to, by z własnych pieniędzy sfinansował zdjęcie marmurów ze ścian sali koncertowej Filharmonii Łódzkiej, które był uprzejmy tam położyć i pozbawić biednych łodzian jakiejkolwiek akustyki, i wyłożenie tychże ścian na nowo drewnem. W Operze Krakowskiej jest też nie mniej budowlanych niezręczności niż w łódzkiej filharmonii.

Ale jest to bądź co bądź pierwszy gmach w tym pięknym mieście zbudowany dla instytucji muzycznej. Filharmonię Krakowską przecież kuria w każdej chwili miałaby prawo wywalić (z założenia zresztą budynek miał być kinem). Akademia Muzyczna też najpierw mieściła się w budynku kościelnym, a teraz – w dawnym gmachu KW PZPR. No, a Teatr Słowackiego – wiadomo. Tak więc z satysfakcją dyrektorzy: opery – Bogusław Nowak i Teatru Słowackiego – Krzysztof Orzechowski otwierali nową salę, a nawet został wypuszczony duch (upiór) opery. Relacja z wydarzenia tutaj. Było rozkosznie jak to w Królewskim Stołecznym Mieście, przemówienia trwały godzinę, przewałka czasowa powstała półgodzinna.  W artykule nie wspomniano, że dyr. Nowak obdarzał kolejno oficjeli batutami ze specjalnej serii numerowanej, a także, że kiedy abp Dziwisz, powiedziawszy słów kilka pobożnych życzeń, by piękno nam w tym miejscu towarzyszyło, pokropił scenę, dyr. Nowak również do niego wystartował z batutą; nie wytrzymałam i głośno parsknęłam, szybko zmieniając parsknięcie w kaszel…

Po przemówieniach – bankietu część pierwsza, czyli winko plus słodkości. Potem premiera; w trakcie spektaklu dwie przerwy z dalszym ciągiem bankietu (doszły kanapki i koreczki), wreszcie na koniec właściwe bankietto na 24 fajerki, z którego wyszłam już po północy…

Ale premiera była bardzo w porządku. Diabły z Loudun – cóż, dziś także budzą skrajne odczucia, w wielu osobach protest, w innych podziw. Ja lubię tę operę, jest bardzo dramatyczna (Piotr Nędzyński z TVP powiedział wręcz: histeryczna, ale przecież ona właśnie o histerii traktuje!), środki w niej użyte przypominają te w Pasji Łukaszowej, akcja przebiega momentami symultanicznie, więc inscenizacja z jednej strony nastręcza trudności, z drugiej jednak – może pobudzić wyobraźnię reżysera. Laco Adamik z Barbarą Kędzierską stworzyli sugestywną, klaustrofobiczną wizję – nie będę opisywać, bo a nuż ktoś się wybierze. Bardzo przyzwoita była obsada: Ewa Biegas jako Joanna, Artur Ruciński jako Grandier (trochę sztywny, jak to on, ale dużo załatwiał prezencją, no i świetnym głosem), Przemysław Firek jako złowrogi egzorcysta ojciec Barré, Katarzyna Oleś-Blacha ze swoimi niesamowitymi koloraturami jako młoda Philippe, Andrzej Biegun jako przezabawny doktor Manoury. Nie bardzo widzę (patrząc w program) inne obsady, ale ta jest naprawdę dobra.

No i oczywiście cały ten happy end znów kończy się potiomkinadą: trzy spektakle Diabłów, koncert sylwestrowy, koncert noworoczny – i sala idzie do poprawek, zamknięta na cały styczeń. Byle zdążyli do premiery Don Giovanniego (z Mariuszem Kwietniem), która jest zapowiadana na 20 lutego. A na sylwestra śpiewa tu Aleksandra Kurzak i Andrzej Dobber.