Z pospolitego ruszenia

Znów wrócę do tematu śpiewania i chórów dla nieumiejących śpiewać, o których tu kiedyś wspominaliśmy. A to dzięki świetnemu wywiadowi, który w związku z tą akcją ukazał się dziś w „Gazecie Stołecznej” – z dyrygentem, który prowadził pierwszy  taki chór, nazwany Allegrezza del Canto, czyli radość ze śpiewania.

Chór tych, co nie umieli śpiewać, stał się chórem tych, co już troszkę umieją. A raczej – jak to określił Szymon Wyrzykowski – tych, co umieją nie przeszkadzać („chórzystę można nauczyć tak śpiewać, żeby nie przeszkadzał”). Przy okazji opowiada o tym, co było najpierw. „Poprosiłem po kolei kilka chórzystek, by zaśpiewały ten sam zadany dźwięk. Każda zaśpiewała coś zupełnie innego. Pomyślałem, że jest w chórze kilka przypadków granicznych” (ładne określenie!).

„Zauważyłem prawidłowość: poziom umiejętności głosowych jest odwrotnie proporcjonalny do chęci. Z reguły najlepiej sobie radzili ci, dla których śpiewanie było sprawą obojętną”. No tak, przeżyłam kiedyś (na swoim pierwszym w życiu obozie wędrownym; chyba już tu o tym wspominałam) towarzystwo ludzi, którzy bardzo chcieli śpiewać, śpiewali przy każdej okazji i nie mieli kompleksów, że melodii nie można zrozumieć. To ja, która chciałam ją zrozumieć, byłam w tym kontekście dziwadłem. Co za fanaberie, wystarczy znać słowa i można ryczeć cokolwiek. I tak jest wesoło.

I tu się potwierdza teza p. Wyrzykowskiego: „Są tacy, którzy – powiedziałbym – raczej opowiadają, zamiast śpiewać”. Chyba to jest sedno sprawy. I te opowiadania są zwykle autystyczne. Każdy opowiada swoje. Jak na przykład ten, co śpiewał o marszu do Włolski. Też sobie opowiadał a muzom, a że para mu z frazą puszczała, to tę frazę obniżał, choć nie trzeba było. Taki efekt nazywam lenistwem głosowym. Kiedy śpiewamy byle co i byle jak, to musi się tak dziać. Ale p. Wyrzykowski daje nadzieję: „Jeśli taki opowiadacz ma dookoła kilka osób zdolnych, to on jakoś do nich doszlusuje. Tylko musi mieć wykształconą samoświadomość, wyczucie, żeby nie przekroczyć jakiejś granicy, np. przycichnąć w odpowiednim momencie, by nie wpaść w kolizję z resztą. Tego właśnie można się nauczyć”.

Jeśli więc chór nieumiejących śpiewać może stać się chórem umiejących (lepiej czy gorzej, ale jakoś) śpiewać, to zwykle dlatego, że w grupie ktoś okazuje się bardziej zdolny, odkrywa to w sobie, a inni do niego doszlusowywują. Ale to wymaga praktyki. Jak już ktoś się rozkręcił, powinien zacząć się uczyć technik emisyjnych – przede wszystkim co robić (tj. jak „ustawiać” gardło), żeby trzymać intonację na właściwym miejscu. No i nauczyć się słuchać sąsiadów.

A czy eksperyment na Smolnej się uda i czy przyniesie satysfakcję? Życzę uczestnikom, żeby tak było. Ja przeżyłam coś takiego w mojej kamienicy na Kabatach, a właściwie na jej podwórku. Którejś z naszych pierwszych Wigilii kilka rodzin z małymi dzieciakami w zbliżonym wieku skrzyknęło się i wywiesiło ogłoszenie, że kto ma ochotę, niech przyjdzie o określonej godzinie pod naszą podwórkową choinkę (rośnie nam naturalnie – bardzo urosła przez te lata!) na wspólne śpiewanie kolęd. Postanowiłam się włączyć w ten akt integracji międzysąsiedzkiej. No i co – trochę mi uszy więdły, bo każdy opowiadał w swojej tonacji (czego nam brakuje? sztuki współdziałania!), ale za to ludzie znali więcej zwrotek niż ja. Było to krótkie i trochę męczące dla mnie, ale w sumie sympatyczne.

Oczywiście śpiewały głównie kobitki, choć paru chłopaków (młodych małżonków) też było. Ale to u nas jest norma, i, jak kiedyś pisałam, polska specjalność. I tu p. Wyrzykowski nauczony doświadczeniem mówi to samo, co ja w moim zalinkowanym wpisie: że śpiew uważany jest chyba w naszym kraju za coś niemęskiego. Chłopcy uważają śpiewanie za obciach i już im tak zostaje. (Może panu Włolskiemu obniżał się głos także dlatego, że się wstydził, że robi tak niemęską rzecz?) Bardzo to jest dziwne, że akurat w Polsce coś takiego się wykształciło. A niechęć do śpiewania dotyczy także muzycznie wykształconych. Pamiętam takiego kolegę na moim roku, który na studiach głosu z siebie na solfeżu nie wydał, bo twierdził, że nie umie śpiewać, i jakoś mu to uchodziło (słuch miał bardzo dobry). Natomiast niedawno usłyszałam, jak całkiem czysto śpiewa jakiś motyw z Chopina, bo chciał pokazać, o którym utworze mówił. „Ty oszuście” – roześmiałam się w duchu.

Ale ciekawe jest jeszcze to, co p. Wyrzykowski pisze o karaoke. Ja, jak byłam na tym spędzie, zauważyłam, że kiedy wieczorem na jublu było karaoke (ostatni akapit tego komentarza), to do niego akurat zgłaszali się głównie faceci. Może oni po prostu wstydzą się sami, a z akompaniamentem im raźniej?

Ale chyba rzeczywiście coraz więcej jest teraz okazji, żeby się w tej dziedzinie odblokować. Dziś właśnie w redakcji koleżanka opowiadała mi, jak na wczorajszej imprezie śpiewali sobie z przyjaciółmi repertuar przeróżny. „Ja nie umiem śpiewać, nie mam słuchu – powiedziała – ale jaka to była przyjemność!”

Czego i Wam od czasu do czasu życzę 😀