Jubilatka, koledzy i kukusie

Wciąż mnie pytają, czy ja też zagram na koncercie jubileuszowym – powiedziała mi Wanda Wiłkomirska, kiedy przeprowadzałam z nią wywiad. A przecież od paru lat już nie występuje, tak postanowiła; chciała skończyć koncertowanie na 75-lecie, ale była jeszcze zobowiązana zagrać w Kaliszu na dziesięciolecie śmierci swojego brata Kazimierza. Wystąpiła więc, wciąż jednak się bała, że może jej się zdarzyć „ten jeden koncert za dużo”. Mówiąc o tej obawie użyła nawet słowa „obsesja”. Teraz już ma spokój, skrzypce bierze do ręki wtedy, gdy chce coś pokazać studentowi, a na koncertach siedzi, słucha i cieszy się, że to już nie ona gryzie palce z tremy przed występem. Bo uważa, że już się w życiu nagrała.

Podziwiałam, jak znosiła ten cały jubileuszowy zamęt. Część oficjalna na początku koncertu, przemówienia i wręcze (to żargonowe słówko, jakiego używamy w redakcji). A potem jubel i znów przemówienia, i tłumy stające w kolejce, żeby na chwilę ją uścisnąć, zamienić parę serdecznych słów. Rzadko się zdarza, żeby artysta był tu tak powszechnie kochany. Tym razem oczywiście pierwszeństwo miała rodzina (której zjechało się trochę z różnych stron), przyjaciele i studenci.

Na samym koncercie było różnie – parę szczegółów wolałabym pominąć milczeniem, zwłaszcza drugi punkt programu. Trio Mendelssohna (Kaja Danczowska, Tomasz Strahl, Waldemar Malicki) zabrzmiało jako pierwsze – byłoby przyzwoicie, ale pianista troszkę nie dogrywał (chyba mu brakowało elementów humorystycznych). W drugiej części Koncert potrójny Beethovena z orkiestrą FN pod Antonim Witem, z udziałem trojga młodych utalentowanych ludzi (Anna Maria Staśkiewicz, Rafał Kwiatkowski, Oskar Jezior), ale trochę muzykował każdy sobie. Dobrze jednak, że muzykował.

Najbardziej jednak wzruszający był moment nieartystyczny: gdy podczas owacji na salę weszło kilkadziesiąt osób: sami młodzi skrzypkowie, studenci i kursanci Wiłkomirskiej (tu prywata: moja siostrzenica wśród nich), czyli tzw. kukusie – to takie serdeczne słowo używane przez Maestrę (podczas naszego wywiadu, kiedy odpływała w fascynujące dygresje, też mi mówiła po chwili: No, kukusiu, ale to ty mi miałaś zadawać pytania). No i wszyscy zagrali Sto lat, a sala zaśpiewała. Potem brawa, które się nie mogły skończyć.

Byli nie tylko studenci z Polski, ale i cała grupa z Niemiec. Oni zresztą jej osobno zaśpiewali dużo później. Byli obaj synowie z rodzicami i wielu innych krewnych. Tak się składa, że trochę miałam kontaktów z tą rodziną niezależnie od znajomości z Wandą (której mnie pokazano, kiedy miałam kilka lat): chodziłam do klasy z wnuczką Kazimierza Wiłkomirskiego, siedziałyśmy  nawet od czasu do czasu w jednej ławce (ona dużo opuszczała, parę razy też zmieniała miasta). Marta studiowała potem muzykologię i polonistykę; przez pewien czas pracowała w „Ruchu Muzycznym”, a potem zaczęła spełniać się w pedagogice; jest od wielu lat nauczycielką w słynnym liceum społecznym na Bednarskiej. Jej mąż także jest polonistą, też uczył w różnych szkołach, m.in. w SOS. Bywałam u nich na Ochocie; tam poznałam też Włodka, starszego syna Wandy. Wszyscy oczywiście przyszli, przybyło też trochę dawno niewidzianych przyjaciół, np. znakomity pianista Andrzej Ratusiński, który od ok. 30 lat wykłada w Stuttgarcie; w Polsce od lat nie występował, a bardzo szkoda. Było wielu różnych muzyków, którzy współpracowali z jubilatką w różnych okresach jej kariery. I atmosfera była po prostu wspaniała, bo wszyscy się czuli jak wielka rodzina. Prawdziwa czy artystyczna, wspólnota w muzyce – wszystko jedno. Ale razem.

Wanda Wiłkomirska przemawiając w części oficjalnej powiedziała: Cieszę się każdym dniem mojej starości. I jakoś słowo „starość” wydało się tu nie na miejscu. Ono do niej po prostu nie pasuje. To osoba, która wciąż jest młoda. Żyje teraźniejszością i przyszłością. Marzy o jakiejś nowej pasji, która by nią tak owładnęła jak od kilkunastu lat nauczanie. Jest tak, jak powiedziała w naszym wywiadzie: człowiek się nie starzeje, jeśli myśli i zachowuje się jak młody.