Milestone

Wiem, wiem, że ten tytuł kojarzy się z inną, poprzednią płytą Milesa Davisa. Też wspaniałą. Ale w rok po Milestones (1958) Miles wraz z Coltrane’em, Adderleyem, Paulem Chambersem, Jamesem Cobbem, Billem Evansem i – w jednym kawałku – Wyntonem Kelly, wchodzą do słynnego studia Columbii na 30. ulicy w Nowym Jorku i tworzą coś, co staje się prawdziwym kamieniem milowym (i Milesowym) w historii jazzu, a właściwie, co tu dużo gadać, muzyki w ogóle. Dokładnie 50 lat temu. Zaledwie na dwóch sesjach, 2 marca i 22 kwietnia, praktycznie z marszu (trzy kawałki grywali najpierw na koncertach, dwóch nie), mając założony z góry jedynie zarys, nagrywają, prawie bez powtórek, w nieprawdopodobnym natchnieniu.

Na 50-lecie albumu SONY wydało wersję kolekcjonerską, z którą się właśnie zapoznałam; ponadto album dwupłytowy oraz trzypłytowy z DVD. W wersji kolekcjonerskiej są te trzy płyty plus niebieski winyl (nawet miałabym go na czym zapuścić, bo stoi jeszcze w domu takie z igłą, ale nie używam i raczej już nie będę), do tego album w twardej oprawie z tekstami i zdjęciami oraz osobno fotosy z sesji. W albumie obok tekstów krytyków jest wręcz dokumentalny zapis obu sesji, słów, które na nich padały. Na pierwszej płycie jest całość kanonicznego zestawu, z suplementami – urywkami kilku utworów, których nagranie Miles przerywał z jakichś tam powodów. Wyjątkiem jest kompozycja Flamenco Sketches, która została nagrana w całości dwa razy – wersja, która nie weszła na płytę, została umieszczona zaraz po tej, która weszła, no i można sobie świetnie porównać. To znakomity przykład na to, co mówiliśmy przy okazji poprzedniego wpisu: że zwykle wielkich artystów smak nie zawodzi i wybierają lepszą wersję. Druga wersja tego utworu jest szybsza, z bardziej ostrym brzmieniem trąbki, a mimo to wydaje się bardziej monotonna. Brak jest tego cudownego, zmysłowego rozleniwienia, które jest zresztą na tej płycie nie tylko w tym utworze. (Każdy bliżej zaprzyjaźniony z tą płytą ma jakieś związane z nią wspomnienia-skojarzenia: dla mnie ten akurat kawałek to muzyka wychodzenia skądś nad ranem…) To samo dotyczy pierwszego na płycie So What, tego nieprawdopodobnego początku granego przez Billa Evansa z Jimmym Cobbem, przygotowującego wejście Milesa dokładnie w punkt. W albumie jest reprodukcja autorskich nutek tego utworu – zupełnie inna muzyka, w basie zamiast charakterystycznej melodyjki, czegoś w rodzaju riffu – po prostu triola. Tak jak w tym wykonaniu. To już praktycznie inny utwór. Nie wiem, jak Wam, mnie się ta druga wersja mniej podoba, choć jest tu adrenalina, i owszem, i na sali pewnie by mnie wzięło, ale Miles tu jakoś pajacuje, no i w ogóle nie ma już tu nastroju. Zresztą gra z innymi muzykami – wrażliwość młodego Hancocka była zupełnie innego rodzaju niż Evansa. Ale jak się już słyszało tamto… A na drugiej z płyt w omawianym komplecie jest kilka utworów z 1958 roku, granych w tym samym składzie jak na Kind of Blue (utwory to: On Green Dolphin Street Bronisława Kapera, Fran-Dance (dwie wersje), Stella for Starlight i niesamowita w tym opracowaniu Love for Sale Cole’a Portera), a na koniec właśnie taka szybsza wersja So What.

Na DVD jest dokument Celebrating a Masterpiece: Kind of Blue. Wypowiadają się tam takie postaci jak ostatni żyjący muzyk z tego genialnego zestawu – Jimmy Cobb, a także Herbie Hancock („jak raz zostałeś dotknięty przez Milesa, nie mogłeś się od niego uwolnić”), Ron Carter, John Scofield i wielu innych muzyków, w tym jedna tylko kobieta – nieżyjąca już Shirley Horn. Także muzykolodzy, inżynierzy dźwięku – wszyscy prześcigają się w zachwytach i próbują analizować fenomen.

Dla mnie osobiście fascynująca jest przede wszystkim nieprawdopodobna jedność tej muzyki, jakby na jednym oddechu, w jednym porywie. Przecież oni wszystko improwizowali, a jednak i proporcje, i nastroje, i wręcz jedność tematyczna – wszystkie prawie tematy opierają się na sekundach – są takie, jakby rzecz pieczołowicie komponowano. Przecież tematy So What i Freddie Freeloader są niemal identyczne, a i wejście trąbki w Blue in Green jest też sekundowe. Wreszcie All Blues – niestety na tubie jest tylko koszmarna jak dla mnie wersja z 1964 roku, też z Hancockiem, Shorterem, Carterem, zapędzona i bez cienia subtelności – a przecież jak wspomnieć, jak na płycie Evans z Cobbem wyczarowują wręcz początek, wydobywają go z jakiejś tajemnicy…

Tak, to musiały być specjalne dni, zwłaszcza ten 2 marca. Jakieś tchnienie zbiorowego geniuszu.