Od Kościelca mija wiek

Ten wpis to w ogóle powinien napisać Gostek jako inicjator KAWKi. Ja nie jestem aż Autentyczną Wielbicielką, muzyka Karłowicza nie jest przedmiotem mojej adoracji, lecz raczej sympatii, zrozumienia i szacunku dla rzemiosła orkiestrowego, nie jest mi ona jakoś szczególnie bliska, ale czasem jej posłuchać lubię. Pani Gostkowa, którą spotkałam dziś na koncercie w filharmonii wraz z małżonkiem i córą, twierdzi, że ją ta muzyka relaksuje, bo jest taka optymistyczna. No, nie wszystko: a tragedia w dźwiękach – Stanisław i Anna Oświecimowie, a melancholijna Rapsodia litewska, a Smutna opowieść z wystrzałem samobójcy? Ale dzisiejszy program był rzeczywiście optymistyczny, młodzieńczy. To była replika koncertu, który odbył się (w dużym stopniu za kasę młodego kompozytora) 21 marca 1903 r. w Berlinie, gdzie Karłowicz studiował. Zagrano Prolog do muzyki do dramatu Biała gołąbka, Koncert skrzypcowy (ze strasznie topornym Ilyą Kalerem) i wreszcie Symfonię „Odrodzenie”, ostatnio jakoś w modzie. Z wyjątkiem Koncertu Karłowicz, bardzo samokrytyczny, wykreślił te utwory ze swojego oficjalnego dorobku. Owszem, jeśli – jak wspominała matka kompozytora – krytycy niemieccy doszukali się w tych utworach wpływów Czajkowskiego i Brucha, to coś w tym jest (zwłaszcza dotyczy to Symfonii), ale jest tu i rys indywidualny jak najbardziej.

Jak wielu z nas zastanawiam się, co by było, gdyby Karłowicza nie zasypała sto lat temu lawina spadająca z Kościelca? W którą stronę zwróciłby się, czy dalej by ciągnął tę swoją młodopolską wersję straussowatości, czy odkryłby dla siebie impresjonizm, czy bo ja wiem co jeszcze? Z młodopolskości (odróżniam to pojęcie od młodopolszczyzny, która ma dziś rys pejoratywny) nie jest łatwo wyrosnąć. Szymanowskiemu się to udało. Czy Karłowiczowi by też mogło, czy nie – tego już się nie dowiemy.

W każdym razie doszedł w tej stylistyce, którą uprawiał, do pewnej pełni. Jest w tej muzyce głębia, przestrzeń, rozmach. Poemat symfoniczny był formą w ogóle w polskiej wersji romantyzmu lubianą (lubimy bajki…), ale Karłowicz był malarzem nie tyle muzycznych obrazków, co nastrojów. Opisywał programy swoich utworów czasem dość enigmatycznie, czasem w stylistyce, którą dziś odbieramy jako nieznośnie kiczowatą. Cóż, taka była epoka. Program np. Symfonii zaczynał się tak: „Ponury, złowrogi śpiew, zmieszany z dymem kadzideł, płynie od trumny strzaskanych marzeń młodzieńczych. Wtórują mu ciche, bolesne dźwięki organów. Requiem aeternam… Wszystko zdruzgotane, żal i nieskończony smutek zalewają na wpół omdlałą duszę”. Ale po różnych perypetiach jest happy end: „Chwila upragniona nadeszła, oto okowy leżą zdruzgotane. Dusza stoi triumfująca i pogodna, zapatrzona w zaświaty i wskazuje ludom wszystkim drogę do odrodzenia”.

W filharmonii powieszono też przygotowaną przez PWM wystawę Macieja Pinkwarta „Mieczysław Karłowicz – muzyka i Tatry”, na której większość fotografii jest autorstwa kompozytora. Jak wiadomo, Karłowicz znalazł obok twórczości drugą pasję, a właściwie drugą i trzecią – taternictwo i fotografikę. W 1907 r. zamieszkał na stałe w Zakopanem. Działał w Towarzystwie Tatrzańskim, wraz z Mariuszem Zaruskim współzakładali TOPR. Napisał raz: „Nie wiem, czy się kiedyś doczekam popularności jako kompozytor, prawdopodobnie nie. Ale jako taternik-fotograf zdobyłem sobie już uznanie: turyści szturmują do mnie o odbitki moich zdjęć, a Towarzystwo Tatrzańskie zażądało całego szeregu zdjęć do tegorocznego ‚Pamiętnika’. Wobec tak nieoczekiwanego powodzenia wcale wykluczone nie jest, że zmienię zawód i zamknąwszy muzę moją do komody, przerzucę się na zawodowego turystę-fotografa”.

Pamiętamy mu dziś jedno i drugie. A kiedy w programie Pieśni o wszechbycie, ostatniej z trzech Odwiecznych pieśni, widzę słowa „gdy znajdę się na samym wierzchołku, sam, mając jedynie lazurową kopułę nieba nad sobą, (…) wówczas zaczynam rozpływać się w otaczającym przestworzu, przestając się czuć wyosobnioną jedynostką, owiewa mnie potężny oddech wszechbytu” – to wyobrażam sobie parę konkretnych zdjęć Karłowicza. Najbardziej zresztą lubię właśnie ten poemat – jest po prostu porywający. To były zresztą ostatnie jego nuty, jakie zabrzmiały za jego życia, zaledwie dwa i pół tygodnia przed ową fatalną wyprawą na Kościelec: wykonanie Odwiecznych pieśni pod batutą Fitelberga stało się wielkim sukcesem.

Tutaj jest dziełko pisane pana Pinkwarta w wersji internetowej. Tu Andrzej Hiolski śpiewa pieśni – młodzieńcze drobiazgi o sztambuchowym uroku. Tu niestety tylko pierwsza z Odwiecznych pieśniPieśń o wiekuistej tęsknocie. Tutaj, tutaj i tutaj jakiś Holender wrzucił Koncert skrzypcowy i nie był uprzejmy podać, w jakim wykonaniu. I jeszcze ostatnia wędrówka kompozytora.

W niedzielę w Dwójce Dzień Karłowicza, którego już śledzić nie będę, bo wyruszam w drogę – nie, nie w Tatry na szczęście, tylko samolotem do Stuttgartu, a potem dalej. Jedziemy z Dominikiem, jak dwa i pół roku temu (jak to zleciało!), do Martina Buscha. Jak kto czytał, to wie. Tam jest Internet, więc jakoś będę się do Was odzywać. Będę tam tydzień.