W dwadzieścia lat później

20 lat temu raz w życiu spełniłam rolę swatki. Muzycznej, a raczej międzyimpresaryjnej. Skontaktowałam ze sobą dwóch moich kumpli: jednego z Amsterdamu z drugim z Warszawy. Ten z Amsterdamu, flecista, który z katowickiej uczelni wyrwał się rozwijać skrzydła do Konserwatorium im. Sweelincka, stwierdził po jakimś czasie, że flecistów to tam jest aż za dużo, a jego samego ogromnie rajcuje zawód menedżera. Chciał też pomóc polskim kolegom – to nie były łatwe czasy. Ja służyłam mu przez pewien czas za rodzaj konsultanta: polecałam mu muzyków i zespoły, których warto zaprosić. Jemu się wtedy też marzyło działanie w drugą stronę, a że zafascynował się środowiskiem „dawniaków” i poznał się bliżej z Lucy van Dael (która wówczas była koncertmistrzynią – co ja mówię, królową po prostu – Orkiestry XVIII Wieku) i Fransem Brüggenem, zamarzyło mu się sprowadzenie zespołu do Polski. Szczęśliwie traf chciał, że konsultantem programowym Filharmonii Narodowej był Stanisław Leszczyński, więc skontaktowałam ich – i dzięki temu w marcu 1989 r. usłyszeliśmy po raz pierwszy w Polsce Mszę h-moll na instrumentach z epoki.

To było prawdziwe święto. Wciąż widzę tę nabitą po brzegi salę i ludzi wstrzymujących oddech, bo wszystko brzmiało zupełnie inaczej, prawdziwiej. A już kiedy Michael Chance (to był chyba czas najwyższej jego formy) zaśpiewał Agnus Dei, niejednemu łezki stanęły w oczach, w tym i mnie, przyznam się bez bicia. A miłość mojego warszawskiego kolegi do niderlandzkich muzyków barokowych z Brüggenem na czele okazała się trwała i wzajemna – od 2004 r. Orkiestra XVIII Wieku jest tu co roku (w 2007 r. nawet dwa razy); przyjeżdżało też wielu solistów z tamtych stron, a Lucy van Dael na zamówienie Staszka zmontowała międzynarodowy zespół, z którym nagrała najlepsze w historii wykonanie Canzoni e concerti Adama Jarzębskiego (niestety dziś nie do dostania).

Dziś więc mojemu słuchaniu towarzyszyły przede wszystkim sentymentalne myśli. Także dlatego, że siedziałam blisko, w III rzędzie, czując się wręcz spowita w te dźwięki, a tak się jeszcze składa, że Mszę h-moll zdarzyło mi się swego czasu śpiewać w chórze, zarówno finalną formę, jak i kantaty, które częściowo zostały w mszy wykorzystane (sparodiowane, jak się to określa): 191 – Gloria in excelsis Deo, której fragmenty z nieco zmienionym tekstem weszły do Glorii (np. ten fragment jako Cum Sancto Spiritu), oraz 12 – Weinen, Klagen, Sorgen, Zagen, której druga część (w tym nagraniu od 2’40”), następująca po instrumentalnej Sinfonii, w nieco zmienionej formie przemieniła się w Crucifixus. Tak więc niemal czułam, że śpiewam z sympatycznym chórem Cappella Amsterdam.

Wszystkie te sentymenty oczywiście nie zamknęły mi uszu i słyszałam, że (choć mi to wcale nie przeszkadzało, bo jestem przyzwyczajona do tego, że ten zespół nie gra jak maszyna, tylko po prostu jak grupa ludzi i to u nich lubię) tu i ówdzie bywało nie całkiem równo, czasem coś przyspieszyło, a i nie wszyscy soliści mi się w równym stopniu spodobali. Najbardziej sopranistka Dorothee Mields, która była już tu z Herreweghem, podobnie jak świetny tenor Jan Kobow i wciąż utrzymujący znakomitą formę Peter Kooij (od dawna nie zdarzyło mi się mieć takiej przyjemności w wysłuchaniu arii Quoniam tu solus, w której zwykle basy się gotują przy wydatnej pomocy waltorniowych kiksów; tutaj też Kooij, ale z Herreweghem). Natomiast średnio mi się podobał kontratenor belgijski Patrick van Goethem – arię Qui sedes zaśpiewał nieprzyjemną, ostrą barwą, w duecie Et in unum Dominum za mało pięknie się różnił z sopranistką, jednak końcowe Agnus Dei było inne, nie tak wzruszające jak Chance’a, ale interesujące.

I też od dwudziestu lat mam słabość do zespołu Brüggena.

A z koncertu wyszłam nieoczekiwanie z płytą z utworami Ligetiego w wykonaniu m.in. Cappelli Amsterdam, dostaną od pani (Polki) z zespołu. Bardzo się ucieszyłam i pewnie zaniedługo przesłucham.