B jak Beethoven i Blechacz

Koncert beethovenowski na tydzień przed Festiwalem Beethovenowskim – tak jakoś wyszło. Właściwie czemu nie, zwłaszcza że pierwszą część wypełniły dzieła bardzo rzadko grywane, a w drugiej wystąpił Rafał Blechacz, zawsze tu oczekiwany i przyjmowany ciepło. Dziś zresztą też.

Na początek jednak – Opferlied op. 121b, czyli Beethoven późny (pięć lat przed śmiercią): modlitwa młodzieńca, który składa ofiarę Zeusowi („…udziel mi, gdym młodzieńcem, i gdym starcem, w ojcowskiej swej dobroci, o Zeusie, i dobra łask, i piękna” – Friedrich von Matthisson). Prosty, chorałowy, trochę bliski w stylistyce niektórym fragmentom z Missa solemnis. Szukałam jakiegoś nagrania i bardzo o nie ciężko, znalazłam tylko takie bardzo amatorskie, z fortepianem zamiast orkiestry (o kameralnym składzie) i dość kiepskawą solistką, ale jakiś tam obrazek to daje, co to jest. Wyobrażam sobie to wykonane nie kanciasto, jak słyszymy tutaj i jak w pewnym sensie było w filharmonii, i nie z Urszulą Kryger, którą uwielbiam, ale w zupełnie innych gatunkach – tu przydałby się głos lżejszy, z minimalną wibracją, bliższy właśnie głosowi młodzieńca.

Potem była rzecz ciężka do zniesienia, długa i napuszona, co zresztą można wybaczyć dwudziestolatkowi – Kantata na śmierć cesarza Józefa II (tutaj można posłuchać okruszków – zaskoczyło mnie wśród wykonawców tej płyty polskie nazwisko Maciej Rakowski; nie wykluczam, że to dawny kolega z mojego liceum). Można byłoby to zaśpiewać jako kantatę na śmierć Stalina („Umarł! Szloch rozbrzmiewa pośród nocy i echem odbija się od skał! Także wy, morskie fale, wykrzyczcie to z głębiny: Wielki Józef nie żyje! Józef, ojciec czynów nieśmiertelnych, nie żyje, ach, nie żyje!”). Nie było przy tym to dzieło najlepiej wykonane (fałszująca sopranistka), więc tylko patrzyło się końca.

No i główny dla większości obecnych punkt programu: IV Koncert fortepianowy z Rafałem Blechaczem. Czyli wreszcie jakiś inny utwór w jego wykonaniu. No i cóż – jak zawsze, to bardzo staranne granie, świetna technika palcowa, sam dźwięk perełkowaty. W pewnym sensie to ujmujące, ten – jak już wielokrotnie mówiłam – szacunek dla tekstu napisanego przez kompozytora. Ale… czegoś brak. Poezji, śpiewności, tak potrzebnej w tym „skowronkowym” koncercie? Kolorów! Wszystko jakby na jednej płaszczyźnie. Choć w finale było i trochę zabawy, kociego skradania się, ale bardzo dyskretnego. Potem trzy bisy i znów ta wąskość repertuaru: Preludium e-moll Chopina, Scherzo z Sonaty op. 2 nr 2 Beethovena (tej samej, co na płycie) i ukochany bis HorowitzaEtincelles Moszkowskiego. No, ogólnie miłe to było, wychodziło się z koncertu z przyjemnymi odczuciami, jednak bez wielkiego wzruszenia. Ale wielkie wzruszenia często się nie zdarzają. Może i dobrze, bo nie zauważylibyśmy różnicy?