Kwiecień i Mutter

Pierwszy dzień Festiwalu Beethovenowskiego, dwa koncerty, dwa zupełnie różne wrażenia. Nie mam wyjścia, jak znów podzielić wpis na punkty.

1. Mariusz Kwiecień – recital na Zamku Królewskim. Pierwszy ponoć tego typu w Polsce. Kwiecień wraca do kraju jako triumfator, ma duszę triumfatora i to się w jego śpiewie słyszy. Głos ma przepiękny i umiejętnie nim operuje, potrafi śpiewać takie piana i wydobyć takie emocje, że ciarki chodzą. Z drugiej strony czasami (dość często) dawał zbyt wiele głosu jak na Salę Balową – po prostu tłamsił to wnętrze swoim głosem. Mógłby spokojnie śpiewać w dużej sali Filharmonii Narodowej i też by ją mocno zdominował. Ale co do ekspresji? Właśnie ta dusza triumfatora czasem może zbyt się eksponowała – rola, z którą Kwiecień identyfikuje się najbardziej, to Don Giovanni, kiedy więc śpiewa o miłości i cierpieniu (mam na myśli niektóre pieśni z cyklu Dichterliebe, który wykonał w pierwszej części), jest w tym jakaś nutka nieszczerości. Choć, powtarzam, naprawdę facet umie śpiewać, ma wspaniałą barwę i jest niesamowicie sprawny głosowo.

Inna sprawa: jest bardzo aktorski, co, jak zauważyłam, nie wszystkim w publiczności odpowiadało (rozmawiałam z paroma znajomymi). Dla mnie to akurat był dodatkowy walor i odbierałam te wykonania w sposób otwarty, bez uprzedzeń, a zwłaszcza w miarę możliwości bez Andrzeja Hiolskiego w tyle głowy podczas słuchania pieśni Karłowicza. Np. Smutna jest dusza moja zaśpiewał z taką drapieżną ekspresją, takim dramatem, że dreszcze przechodziły – a przyzwyczajeni jesteśmy do wykonań bardziej stonowanych, refleksyjnych raczej niż wyrażających rozpacz. No, ale w bisach pokazał prawdziwego siebie: w świetnej Serenadzie Don Juana Czajkowskiego (nie znałam!), oczywiście „arii szampańskiej” z Don Giovanniego, i wreszcie na koniec pogodził chyba wszystkich pięknym Zueignung Richarda Straussa. W każdym razie była na tym koncercie atmosfera wielkiego wydarzenia, świadomość, że się obcuje ze sztuką wokalną na światowym poziomie.

2. Anne-Sophie Mutter, Sinfonia Varsovia, Krzysztof Penderecki jako dyrygent. Trochę mi było smutno na tym koncercie – to już nie to, co kiedyś. Dawniej, jeśli nawet ktoś miał zastrzeżenia do samych interpretacji tej artystki, musiał przyznać, że była typem pewniaczki, grała bez pudła, krystalicznie czystym dźwiękiem. Jak w cytowanej w gazetce festiwalowej wypowiedzi Lutosławskiego: „Zapytałem kiedyś Anne-Sophie Mutter, jak to się dzieje, że u największych skrzypków, wspaniałych techników, których jest teraz pewna liczba, zawsze usłyszę jakiś jeden fałszywy dźwięk, a w jej grze takiego dźwięku nie słyszałem nigdy. Ona sama się nad tym zastanowiła i powiedziała: to jest radar”. I tak faktycznie było, zresztą właśnie utwory Lutosławskiego grała przepięknie. Wczoraj wieczorem albo radar zawiódł, albo kontrola nad techniką – wahań intonacji było zbyt wiele. Dołączając do tego dość ciężkie tym razem granie orkiestry, nie miałam wielkiej przyjemności z tego koncertu. I stąd mi było smutno. Choć parę „momentów” było, np. pod koniec finału jest takie miejsce, gdzie skrzypce grają temat w wysokim rejestrze, nagle w innej tonacji i cicho – i ona zrobiła coś niesamowitego, zagrała ten temat jakby z oddali, jak wspomnienie starej piosenki. Brzmienie zresztą jej instrumentu – stradivariusa, ma się rozumieć – jest wspaniałe.