Jeszcze o Beethovenowskim

No i zakończyłam swoją bytność na Festiwalu Beethovenowskim. Szkoda mi kilku koncertów, zwłaszcza występów świetnego Tokyo String Quartet (ale już nieraz ich słyszałam na żywo), jednej z największych na tym festiwalu ciekawostek, czyli opery Louisa Spohra Berggeist, czyli Duch Gór – chodzi tu o karkonoskiego Liczyrzepę (ale ma to zostać wydane na płycie, podobnie jak rok wcześniej Lodoiska; Spohr to kolejny kompozytor, który ma w tym roku jubileusz – 150-lecie śmierci, no i to kolejne dzieło mające jakieś tam, choć może trochę odległe, powiązania z Polską), no i finału – Pasji Brockesa Haendla (ma być transmisja w TVP2). To najciekawsze z rzeczy, które mnie ominą. Trudno, nie można się rozdwoić, a nie pierwszy to raz, kiedy miałabym na to ochotę.
Mogę już jednak pokusić się o drobne podsumowanie. Myślę, że fakt, że coraz więcej utworów mało znanych pojawia się na tym festiwalu, wychodzi mu tylko na dobre. Przestaje to być festiwal mieszczańsko-snobistyczny, gdzie w kółko słucha się kilku tych samych kawałków; można się już dzięki niemu czegoś dowiedzieć, zapoznać się z muzyką nietypową i ciekawą, czasem może tylko poprzez swoje konteksty, ale wtedy to ma też walor poznawczy. Bywa, że są to dziełka urocze, jak wspominane przeze mnie tria barytonowe Haydna, albo też na wczorajszym przesympatycznym koncercie utwory Franza Antona Hoffmeistera i Giovanniego Bottesiniego z solowym kontrabasem świetnego Jurka Dybała, którego pamiętam jako członka – od początku – młodzieżowej orkiestry im. Mahlera założonej przez Claudia Abbado, a który dziś jest kontrabasistą Filharmoników Wiedeńskich (tam też są nasi!). Próbuje on też sił jako dyrygent, co zademonstruje jeszcze we wtorek z Wiedeńską Orkiestrą Kameralną (solistą będzie harfista Xavier de Maistre; to też może być ciekawy koncert), ale jako kontrabasista jest rewelacyjny. Po prostu wirtuoz. A już jak zagrali z Michelem Lethiec, fantastycznym klarnecistą o niesamowitym poczuciu humoru, Duo concertante Bottesiniego, można było pęknąć ze śmiechu.
Co nie znaczy, że festiwal rezygnuje z dzieł bardziej znanych (i dobrze), np. kwartety Beethovena, których nigdy dość (przynajmniej mnie) albo opery w wykonaniu koncertowym, co też już weszło do tradycji. Tym razem (wczoraj) była to Manon Lescaut, czyli uczczenie grudniowej rocznicy Pucciniego. Śpiewacy główni (Łotyszka Inessa Galante w zastępstwie za Danielę Dessi i Fabio Armiliato) musieli z początku trochę sie rozkręcić, ale pod koniec było już naprawdę ładnie. Świetnie wypadli nasi – Artur Ruciński jako alfonsowaty brat Manon i Piotr Nowacki jako stary Geronte. W sumie słuchało się miło.