Tromby! (jerychońskie)

No i zatrąbili, i odtrąbili, i jakoś Opera Krakowska się nie zawaliła, dzięki czemu jeszcze piszę do Was. Swoją drogą nie wyobrażam sobie, żeby mury Jerycha zawaliły się od grania na szofarach. Choć zwłaszcza jak się patrzyło na jeden z nich, największy, to trudno doprawdy było wyobrazić sobie zwierza, któremu coś takiego wyrosło. (A jednak takie sie zdarzają!) No, ale to były nie tylko szofary, jeszcze metalowe trąby mniejsze i większe, te największe trochę na kształt trombity opieranej na ziemi. Ich zespół na początku koncertu zabrzmiał jak z Warszawskiej Jesieni, a nie szacownych Misteriów Paschaliów. Były nawet całkiem fachowe formuły (ja to nazywam „zatrąby”) stosowane w rytualnym dęciu w szofar: tekija, trua itp. Choć dziś nie Nowy Rok, tylko Pesach.

Odtrąbili. Potem była wędrówka po różnych kulturach, a właściwie kronika nieszczęść. Jeruszalaim – z hebrajskiego: miasto pokoju, ale z koncówką -im sugerującą liczbę mnogą, co wielu interpretuje jako pokój podwójny, ziemski i niebiański. To prawie ironia: pokoju tam chyba nigdy nie było i nie będzie. Nie wiem, co jest takiego w tym szczególnym miejscu na Ziemi, ale coś jest, jakaś dziwna energia, której się boję i choć widoki są porywające i trzeba wśród nich co pewien czas pobyć, to nie jest to miasto, w którym mogłabym mieszkać. Kiedyś odwiedziłam tam pewnego kompozytora (emigracja rosyjska, ale jeszcze z czasów ZSRR); oboje z żoną twierdzili, że nie wyobrażają sobie mieszkania gdzie indziej i trochę ubolewali, że ich dorosłe córki wolą Tel-Awiw. Ja te córki doskonale rozumiałam; dzisiejszy Tel-Awiw to zdaje się trochę inne miasto, jeśli chodzi o ludność, niż to, które pamiętam, ale w każdym razie jest to jednak miasto wybudowane w kulturze nam bliskiej (Bauhaus jako tamtejsza „starówka”!). Natomiast w Jerozolimie jest jakaś obcość, splątanie różnych obcości tak skomplikowane, że niemożliwe do rozplątania. Wystarczy przypomnieć Meczet Skały wybudowany na Ścianie Płaczu – pozostałości dawnej Świątyni.

Tak, pokoju tam być nie może, choć wszyscy do niego wzdychają – Żydzi, muzułmanie, chrześcijanie. Każdy chce tam mieć pokój, ale na swoich warunkach. I są bezbronni. Ta ziemia nie podda się żadnym warunkom.

Ten projekt Savalla przypadł mi do gustu o wiele bardziej niż zeszłoroczny Caravaggio, który był dla mnie nieporozumieniem i rozczarowaniem. Do Jerusalem zaproszeni zostali naprawdę świetni muzycy spoza zespołu (a i sama Capella Reial wystąpiła w znakomitym składzie, z Pierre’em Hamonem i Andrew Lawrence-Kingiem), nawet ktoś złośliwie się wyraził, że im mniej Savalla w Savallu, tym lepiej. Trochę ten koncert był przeładowany (trzy godziny, z przerwą) i męczący, ale miał wiele momentów wzruszających – śpiew kantora, co ciekawe, w stylu marokańskim, dużo spokojniejszym od znanego nam (Lior Elmalich), muezina (Muwafak Shahin Khalil) i ormiańskiego artysty Razmika Amyana; instrumentalistów też musiałabym wymienić długą listę. W środku tego ludzie od Savalla z pieśniami trubadurów-krzyżowców (pieśń Marcabru jak na mój gust była przesłodzona) i Cantigami. Niezbyt mnie przekonało wstawienie do programu nagrania kantora Shlomo Katza z Rumunii z jego czysto aszkenazyjskim stylem (modlitwa El maale rachamim w intencji ofiar Shoah) – choć przepiękne i chwytające za gardło, było jednak z innej bajki. Wspólna melodia śpiewana przez wszystkich na koniec (przed finałową fanfarą) prezentowana już była przez zespół Savalla na zeszłorocznym Festiwalu Kultury Żydowskiej.

Po koncercie – oczywiście skrajne opinie. Wiele pozytywnych (była długa owacja na stojąco), ale też np. pewien mój sceptyczny znajomy się wyraził: „To niezły cwaniak, wziął Żydów, Arabów, Ormian, dostał pieniążki na międzynarodowy projekt, oni mu śpiewają, interes się kręci”. No, coś w tym jest, ale przecież w sumie Savall służy tu dobrej sprawie, choć niemożliwej. I nie jest przecież tylko koniunkturalistą. Choć i jego idealizm trochę mnie chwilami bawi. Powiedział na konferencji, że kiedy zaczynali pracę nad projektem, pojechali z Montserrat do Jerozolimy na tydzień i poczuli, że „chmury układają się nad miastem tak, że się wydaje, że można dotknąć nieba, że wszystko, co niemożliwe, staje się możliwe”. Ja bym powiedziała odwrotnie: tam niebo przytłacza ziemię, jest przestrzeń, ale i zagrożenie w niej się kryjące. Czy to będzie kiedyś miejsce pokoju? Trudno to sobie nawet dziś wyobrazić. Czy muzyka może godzić narody, jak twierdzi Savall? Cóż, dziś normą są raczej takie historie jak tej orkiestry, która już nie istnieje.

Żeby tak całkiem smutno nie skończyć, na koniec znów tromby. Niezły ten szofarzysta, przecież gra na rogu naturalnym, a melodia jest całkowicie zrozumiała. A Hatikva to znaczy nadzieja.