Mozart nie użyłby „delete”

Marcina Sompolińskiego pamiętam jeszcze sprzed lat, kiedy jako młody dyrygent robił zwariowane projekty z dzieciakami w ramach Biennale Sztuki dla Dziecka, na które swego czasu jeździłam (muzyczne działania poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka, kiedyś Ogólnopolskiego Ośrodka Sztuki dla Dzieci i Młodzieży, to temat na osobną opowieść). Teraz jest już profesorem poznańskiej Akademii Muzycznej, wykłada dyrygenturę, prowadzi szkolną orkiestrę, a od pewnego czasu – koncerty edukacyjne, na które, jak dotąd, trudno było znaleźć lepszą nazwę niż nawiązujące do cyklu Leonarda Bernsteina Speaking Concerts. Zaprosił mnie na swoją najnowszą produkcję pt. My name is Giovanni; ja już od pewnego czasu o tym cyklu słyszałam i byłam ciekawa, co to jest i jak jest robione, więc chętnie skorzystałam.

Pierwsza uderzająca rzecz – to był tłum przed wejściem do gmachu Akademii Muzycznej (koncert był w tamtejszej Auli Novej). Część ludzi miała zaproszenia na numerowane miejsca, więc wpuszczano ich najpierw, a tłum się buntował, że są równi i równiejsi, bo wstęp na te koncerty zwykle jest wolny. Publiczność przychodzi różna, od młodzieży po starsze pokolenia, ludzie często w ogóle niezwiązani z muzyką. Nie ma żadnego kłopotu z zapełnieniem sali.

Marcin Sompoliński „ma gadane”, umie nawiązać kontakt z publicznością, ale poza tym dba o kształt wydarzenia, nie wrzuca ludziom chałtury. Przed każdym projektem robi research (pomagają mu w tym studenci); włącza do koncertu-spektaklu filmy i projekcje. Do celu tego wydarzenia nakręcił z operatorem filmik w Pradze, pokazując Stavovski Divadlo, gdzie odbyła się premiera Don Giovanniego. Był też fragment Amadeusza, były analizy partytur (żartobliwe trochę), były fragmenty listów Mozarta. Były też odpowiedzi na postawione na wstępie, w zapowiedzi koncertu, pytania: Dlaczego Mozart skomponował operę? (bo dostał zamówienie od Pragi), których klawiszy komputerowych by dziś nie używał? (delete i backspace, bo pisał od razu na czysto bez poprawek), no i trochę ryzykowne: Co łączy Mozarta z Michałem Wiśniewskim? To, że pisał pod publiczkę, ale oczywiście czynił to o wiele lepiej. Stwierdzenie wyprowadzone z listu do ojca, w którym Mozart pisze, że w swojej Symfonii „Paryskiej” napisał pasażyk, który „powinien się podobać” i jeszcze go potem specjalnie powtórzył…

Ale głównym tematem był oczywiście Don Giovanni. Solistów dyrygent-prelegent dobrał sam, a większość z nich, co ciekawe – poza dwoma młodymi spiewakami: Komandorem (Patryk Rymanowski) i Ottaviem (Bartłomiej Szczeszek) – nie ma nic wspólnego z miejscowym Teatrem Wielkim. Marzena Michałowska, która pięknie zaśpiewała arie Donny Anny i Donny Elwiry, pracuje na uczelni; Piotr Miciński, znakomity Leporello z wielkim poczuciem humoru, śpiewał kiedyś w łódzkim Teatrze Wielkim, ale poprzedni dyrektor p. Kowalski sie go pozbył; teraz śpiewa na różnych scenach, także zagranicznych; wdzięczna, ale w stylu bardziej współczesnej dziewczyny niż subretki, Zerlina – Joanna Horodko, absolwentka poznańskiej Akademii też nie jest bodaj związana z żadnym teatrem. Sam Don Giovanni (dobry, ale chyba na tę rolę trochę za młody), też niedawny absolwent tutejszej uczelni – Piotr Prochera śpiewa już w Gelsenkirchen.

Towarzyszyła im orkiestra złożona głównie ze studentów, ale i absolwentów poznańskiej uczelni. Widać było, że udział w tym przedsięwzięciu sprawia im frajdę. Tak jak i śpiewakom zresztą. Publiczność reaguje żywiołowo, więc widać, że rzecz jest naprawdę trafiona. Dyrygent-prelegent chciałby z tym wyjść do innych miast, ale na razie zainteresowania nie ma…