Biedny pan Jourdain

Jakiż współczesny jest Mieszczanin szlachcicem Moliera! I jakże przypomina dzisiejsze wychowywanie sponsorów przez artystów! (W tamtych czasach artyści nie mieli PR do dyspozycji, więc lansowali się znakomicie sami.) I znamienne, że choć w sposób oczywisty pan Jourdain robi z siebie piramidalnego głupka, nie sposób powstrzymać się, zwłaszcza w pierwszym akcie, od odruchowej sympatii i pewnego współczucia dla kogoś, kto chce czegoś więcej, chce się rozwijać, pragnie piękna i mądrości i nie ma pojęcia, jak do tego dojść, bo nigdy nie miał możności nabrać rozeznania w tych sprawach. A on pragnie tego nie tylko chyba z chęci olśnienia markizy Dorimeny – jego żal do rodziców, którzy niczego go nie uczyli poza czytaniem i pisaniem, wygląda na autentyczny. Iluż to dziś takich, którzy chcą uzupełnić luki w wykształceniu, nawet jeśli ze (szlachetnego w tym wypadku) snobizmu? Molier z Lullym wydrwili zresztą trochę w tej sztuce samych siebie, jako tych, których byt zależny jest od takich snobizmów, a pod tym względem zmieniło się tylko tyle, że nie wszyscy, którzy mogliby być sponsorami, mają potrzebę uzupełnienia luk w wykształceniu…

Wymowa więc jest współczesna, ale spektakl, który obejrzeliśmy w Teatrze im. Słowackiego (reżyseria Benjamin Lazar, choreografia Cécile Roussat, kierownictwo muzyczne Vincent Dumestre), jest prawdziwą podróżą w czasie, nawet światło pochodzi głównie ze świec. To powrót do oryginalnej wersji, która przecież była wspólnym dziełem Moliera i Lully’ego – choć wielokrotnie już wystawiano to dzieło z inną muzyką (nawet Mandragora  Szymanowskiego była przeznaczona jako przerywnik do takiego spektaklu), jednak właśnie ta wersja pozostaje ideałem. Wszystko w tym spektaklu pociąga: wysmakowana estetyka, szalone poczucie humoru, wirtuozeria na wszystkich poziomach: aktorstwa, muzyki, tańca z elementami pantomimy. Co prawda rzeczywiście nie bardzo sobie wyobrażam, jak to mogło brzmieć przez radio – przecież większość spektaklu to emfatyczne gadanie barokową francuzczyzną. Ale nawet ponoć DVD nie oddaje w pełni tego, co można obejrzeć na tym spektaklu (a i tak otrzymało tytuł najlepszego DVD roku od pisma „Diapazon”). I straszna szkoda, że te dwa krakowskie spektakle były prawdopodobnie ostatnimi.

Dodam jeszcze, że spektakl jest nie tylko przepięknym żywym obrazem, po malarsku zakomponowanym. Aktorzy zrobili z tego spektaklu coś nieopisanie zabawnego – właściwie było z czego się śmiać niemal bez przerwy. A co do muzyki, z głosów wyróżniał się – jak na występach Le Poème Harmonique – piękny głos Claire Lefilliâtre. A z zespołem PH grał też czeski zespół Musica Florea z Agnieszką Rychlik jako koncertmistrzynią – jedną z tych dwóch polskich skrzypaczek, które grają też ostatnio w Les Musiciens du Louvre-Grenoble.