Bayreuth Północy?

Gdyby mi ktoś powiedział, że można przygotować Złoto Renu w tydzień, kazałabym mu pewnie puknąć się w czoło. Ale naprawdę się udało! Oczywiście tylko wykonanie koncertowe, ale przecież i tak trzeba było wszystko sklecić, nadać temu bieg i zmontować wydarzenie. Jeszcze, żeby było śmieszniej, menedżer tegoż wydarzenia (Daniel Kotliński) sam zaśpiewał, i to udatnie, rolę Donnera (jest barytonem, miał kilka lat przerwy, podczas których zajął się impresariatem, ale od paru lat udaje mu się wracać do śpiewania). Orkiestra – niemal setka osób – organizowana była przez półtora miesiąca i wyłoniona w efekcie przesłuchań. Soliści w większości są czynnymi śpiewakami wagnerowskimi (i nie tylko oczywiście) w różnych teatrach świata, jak Angielka Kathleen Wilkinson (Erda), Belg Werner Van Mechelen (Wotan), Amerykanin Jeff Martin (Loge), Islandczyk Kristinn Sigmundsson (Fasolt), Szwed Niklas Bjoerling Rygert (Mime) czy kolejna polska niespodzianka – Tomasz Konieczny (Alberyk), świetny także aktorsko (jest też aktorem i reżyserem). Ale też znakomicie poradziła sobie znana dobrze bywalcom Opery Narodowej Anna Lubańska (Fricka), której w Wagnerze dotąd nie słyszałam.

Co sprawiło, że wszyscy tak się spięli? Chyba idea. W tym roku obchodzone jest stulecie sopockiej Opery Leśnej. Przed wojną odbywały się tu festiwale wagnerowskie, a miejsce nazywano Bayreuth Północy. Niektóre z przedstawień oglądała we wczesnej młodości pewna gdańszczanka – pani Latham-Koenig, matka dyrygenta Jana Lathama-Koeniga (który wieczór poprowadził), z pochodzenia pół-Polka, pół-Dunka. Była wczoraj obecna, więc tym bardziej odczuwało się, że moment jest historyczny – Wagner wrócił w to miejsce po 70 latach. Organizatorzy chcą, by wrócił na stałe. W przyszłym roku Opera Leśna idzie do remontu, więc Walkirię wystawiliby w ukończonym do tej pory, miejmy nadzieję, Domu Zdrojowym (dość paskudnym zresztą, jak i całe Centrum Haffnera, które wybudowano w dole Monciaka), gdzie ma być sala na tysiąc osób, a potem dalsze części szłyby już znów w plenerze, w wersji scenicznej.

Dyrygent w wywiadzie udzielonym lokalnemu pisemku przekonywał o aktualnej wymowie dzieła Wagnera: „…gdy dostrzeżemy, jak prorocze były ostrzeżenia Wagnera w Złocie Renu dotyczące zła nieposkromionego kapitalizmu, docenimy ponadczasową wartość jego dzieł”. Wydaje mi się, że to raczej inne powody sprawiają, że tę wartość doceniamy; co do kapitalizmu, żądza władzy i złota pojawia się w różnych formach ustrojowych. Co mamy w Złocie? Jednego brzydala, który, odrzucony przez trzy pięknotki, chce sobie owo odrzucenie skompensować władzą; drugiego chciwca, który zafundował sobie wypasioną chatę (tj. Walhallę) na kredyt, obiecując robolom w zapłacie (w pijanym widzie chyba) swoją rodzoną siostrę, a potem tylko szczypie się, jak tu ich przechytrzyć. Paskudne towarzycho. Ale muzyka wciąga. Dwie i pół godziny bez przerwy (a to tylko jeden akt – z Tetralogii jest to część najkrótsza), twarde ławki i chłód, a zleciało, ani człowiek zauważył.

Jeszcze ciekawostka. Gdy dochodzi do momentu wykuwania osławionego Pierścienia, w partyturę jest wpisanych bodaj siedem kowadeł wybijających charakterystyczny rytm. No i pojawiły się owe kowadła, ale… zsamplowane na podstawie nagranych efektów i odgrywane na keyboardach, podobnie zresztą jak krzyki demona. Technika w hołdzie Wagnerowi. Nie miałby pewnie nic przeciwko – lubił, żeby wszystko i wszyscy mu służyli, więc technika zapewne też.