Hamburg, miasto przyszłości

Nie jest to Miasto, takie, jakie się może przyśnić, po jakim chodzą duchy – takie, o jakim pisałam tutaj. Tu, po dwóch wielkich kataklizmach, które zrównały niemal Hamburg z ziemią, nic nie kusi, by przywoływać przeszłość, zwłaszcza dalszą niż wiek-półtora. Może to trochę zubożenie, ale pod pewnymi względami bardzo zdrowe. Hamburczycy musieli się nauczyć podnosić w każdej sytuacji, a że przy tym jest to miasto portowe i dzięki temu otwarte (zresztą do dziś nosi dumną nazwę Wolnego Hanzeatyckiego Miasta), myśli się tu przede wszystkim o tym, jak żyć dobrze dziś.

Resztki przeszłości także się w tym celu wykorzystuje, czego przykładem jest choćby hotel, w którym mieszkałam, a który jest przerobioną dawną wieżą wodną – ale przerobioną po prostu w dzieło sztuki, łącznie z rozlegającą się w lobby dyskretną wodną muzyką, nawiązującą do dawnego przeznaczenia. Jednak czymś, co naprawdę zapiera dech, jest budujący się gmach nowej filharmonii. Ma on wyglądać tak. Forma przypomina górę lodową, nabudowaną na korpusie przerobionego dawnego Królewskiego Spichrza. Więcej można o projekcie poczytać np. tutaj. I to właśnie jest dobry przykład tutejszej postawy: stojący na tym miejscu Królewski Spichrz był emblematem Hamburga, więc na tym miejscu stanie nowy, zupełnie inny, ale na fundamencie starego. Filharmonia jest częścią nowej, budowanej właśnie nowoczesnej dzielnicy HafenCity. Powstaje ona koło dzielnicy spichrzy i jest efektownym połączeniem starego z nowym. A sama filharmonia? Ma być gotowa koło 2012 r., ale już szykuje się cykl koncertów wielkich gwiazd, przygotowujących grunt pod powstanie nowej sali. W budynku będzie też hotel (Westin Sheraton) oraz drogie apartamenty, do których już ustawiła się kolejka.

Jeżeli jednak gdzieś w Hamburgu naprawdę zatrzymał się czas, to na Reeperbahn. Tam wciąż są lata sześćdziesiąte. Mówi się, że tak jak kiedyś jest to miejsce nie tylko – jak to się mówi – czerwonych latarni i najrozmaitszych klubów, ale też miejsce kultury alternatywnej (i musicali). Wieczorem i przez całą noc przewalają się tu i po całej dzielnicy St. Pauli po prostu dzikie tłumy, w wieku zresztą najrozmaitszym – od dzieciaków, które szukają mocnych wrażeń, do ludzi starszych chcących powspominać szaleństwa młodości.

Jednak patrząc zarówno na budownictwo stojące przy tej ulicy, jak na legendę, która tu dominuje, odnosimy wrażenie, że wciąż tu żywe są czasy, gdy przyjechali Beatlesi w samych początkach swej kariery i podbili Hamburg, a potem świat. Wówczas, w 1962 r., było ich jeszcze pięciu – biedny Stuart Sutcliffe, intelektualista i utalentowany malarz, umarł szybko na nie do końca rozpoznaną chorobę mózgu. John Lennon jeszcze był zarozumialcem, który własnoręcznie napisany życiorys kończył tak: „Ambitions: to be rich. John W. Lennon (leader)” (jakie to niepodobne do tego Johna, jakiego pamiętamy dziś). Paul zawsze był czarusiem, Ringo mocną osobowością, a George nieśmiałym chłopcem. A to, co razem wykonali, to była eksplozja.

Od maja otwarto na Reeperbahn muzeum Beatlesów pod nazwą Beatlemania. Wstęp kosztuje niemało, ale naprawdę warto to miejsce zwiedzić. Na kilku piętrach kamienicy opisane są dzieje zespołu od początku do końca, poprzez eksponaty, aranżacje, wspomnienia – w wielu miejscach wiszą (lub są dowcipnie wbudowane w różne meble) ekrany, na których można obejrzeć krótkie filmiki z wypowiedziami osób coś znaczących w tej historii.

No to zdjęcia. Ogólnohamburskie. Hamburg nowoczesny i portowy. Wokół Beatlesów. No i jeszcze obiecane stare forteklapy z Muzeum Rzemiosła. I jeszcze tradycyjnie w pieskowych zdjęciach to i pięć następnych. Kocisków jakoś nie spotkałam, ale gdzieś muszą być, bo gdzie by znalazły tyle ryb?