Muzyka namalowana

Chciałam w nowym wpisie podzielić się z Wami satysfakcją z nowego nabytku księgarskiego, jaki poczyniłam wczoraj w drodze do Zachęty, w Taniej Książce na tyłach Sezamu. W zeszłym roku wydawnictwo Universitas wydało taką książkę, ale wówczas jej cena wynosiła 125 zł, więc postanowiłam, że spokojnie poczekam, aż ją porządnie przecenią, a stanie się to zapewne już niedługo. I tak się stało: ja ją kupiłam za jedne 38 zł (w Internecie, na ceneo, najtaniej jest dziś za 44 zł) i ogromnie się cieszę. Kolor i kultura to niezwykle interesująca pozycja, ujmująca pojęcie koloru od różnych stron, o czym można się przekonać z mieszczącego się pod powyższym linkiem spisu treści. Ja oczywiście natychmiast rzuciłam się na rozdział Dźwięk koloru, gdzie także problem ujęty jest historycznie: od związków, jakie między nimi widzieli starożytni Grecy, poprzez teorie średniowieczne i renesansowe po oświecenie, z którego, jak się okazuje, wywodzi się dziedzictwo instrumentów „tłumaczących” obraz na muzykę czy odwrotnie (np. tzw. clavecin oculaire – można by to przetłumaczyć jako klawesyn dla oczu – nad którym pracował francuski jezuita Louis-Bertrand Castel, a który miał „wygrywać” sekwencje kolorów) – po dwudziestowieczne „synchromie”, o których niedawno pisałam przy okazji opisu wystaw w Hamburgu. (Tu jeszcze znalazłam fajną stronkę na te tematy.) Będę pewnie wracać tu do tego rozdziału, bo jest tam cała masa fascynujących informacji, z których każda mogłaby się stać pożywką do osobnego wpisu.

Jednak wczoraj wieczorem dotarła też do mnie smutna wiadomość o śmierci Jana Tarasina, który był jednym z moich ulubionych współczesnych polskich malarzy, więc postanowiłam napisać o jego obrazach słów parę. Był inny, osobny, i to od samego niemal początku. Miał swój język. Tak, to był właśnie język. Jego obrazy mówiły. Czasem całkowicie zrozumiale, jak w portretach dalmatyńczyka, zarówno takim, jak takim. Czasem mniej zrozumiale, gdy realistyczne obrazy zaczynały być przesłaniane przez tajemnicze znaki. Te znaki coraz bardziej się usamodzielniały. Najpierw były niewielkimi, ale jeszcze rozpoznawalnymi przedmiotami. Potem stawały się coraz bardziej abstrakcyjne. Czasem przypominały tajemnicze litery i sprawiały, że obrazy stawały się niemal dziełami poezji konkretnej. I tak przez 40 lat słowo po słowie snuła się opowieść. Teraz przerwana, ale utrwalona. Zagadka nie do rozwiązania, pismo nie do rozczytania. A jednak wyrazisty komunikat.

Co łączy większość tych obrazów? Poza dużą ilością owych drobnych znaków – uszeregowanie ich, nieustające klasyfikowanie, ustawianie, gromadzenie w roje. I najczęściej jest to ustawianie w poziomie. Jak pismo uszeregowane w linijkach. Albo… jak muzyczny zapis, nie na pięciolinii, ale nie zawsze przecież używano pięciolinii (np. w średniowiecznych rękopisach początkowo w ogóle linii nie używano, do czasu, gdy Gwidon z Arezzo wprowadził czterolinię; potem dodano linię piątą), a w drugiej połowie XX wieku istniał kierunek tzw. muzyki graficznej. Czy obrazy Tarasina nie przypominają zapisu muzycznego bardziej niż np. partytury Anestisa Logotethisa czy Romana Haubenstocka-Ramatiego?

On sam o muzyce raczej nie wspominał, a pozostawił trochę esejów, o swojej twórczości i nie tylko. Pisał np.: „Rozszyfrowujemy splątaną sieć struktur. Staramy się odczytać jej poszczególne, elementarne wątki. Ich skala i zasięg są tak zróżnicowane i rozległe, że nasza wyobraźnia, chcąc się do nich dostosować, musi bez przerwy, tak jak Alicja Carrolla, zmieniać własną skalę. Cieszy nas wyłowienie i odczytanie każdego z poszczególnych wątków, uchwycenie jego rytmu i charakteru. [A więc jednak rytmu! – DS] Cieszy nas, gdy chaotyczna, bezwzględna w swoich sprzecznościach i determinacji rzeczywistość pozwala nam odkryć nieczytelny dotychczas dla nas porządek. (…)” A w innym miejscu jakby ciągnie dalej tę myśl: ” Gdy w trakcie naszej pracy natrafiamy na jakieś zjawisko, problem czy konkretną sytuację, której nie znaliśmy, ale którą odczuwamy niezwykle wyraźnie, zaczynamy ją rozumieć i oswajać się z nią, to w pewnym momencie pojawia się sprawa precyzyjnego określenia tego Czegoś, sprawa nazwania go. Czujemy, że dopóki go nie nazwiemy, jego zaistnienie będzie niepełne i wątpliwe, ale z drugiej strony wiemy, że nobilitowanie go nazwą spowoduje jego natychmiastowe zamknięcie w sztywnym kręgu określonym przez nazwę. Zagrodzi drogę jego naturalnej tendencji do rozwoju i przemian, usztywni go i zarejestruje go jako kolejną pozycję w długim rejestrze znanych już i nazwanych zjawisk”. On sam malował rejestry zjawisk nienazwanych. Każdy z tych znaków, przedmiotów, jest trochę jak nuta, która nie da się określić, zanim nie zabrzmi, a jak już nawet zabrzmi, też da się określić tylko w bardzo ograniczony sposób.