Wzloty, przestrzenie i gołębie

Ładnie został ułożony program koncertu inauguracyjnego Warszawskiej Jesieni (orkiestra FN, dyr. Antoni Wit). Z podkreśleniem tematu (każdy utwór był z elektroniką, choć nie w każdym były dźwięki elektroniczne) i w łagodnie melancholijnym, prawdziwie jesiennym nastroju.

Wpierw poszybowaliśmy w przestrzeń za sprawą jednego z ostatnich utworów Holendra Tona Bruynèla (założyciela pierwszego w tym kraju prywatnego studia muzyki elektronicznej), Cours de nuages na orkiestrę smyczkową i ścieżki dźwiękowe (po jego śmierci w 1998 r. opracował utwór jego uczeń Ad Wammes). Rzeczywiście było tak, jakbyśmy znajdowali się na spokojnej, majestatycznie płynącej chmurze, a może w samolocie, którego silniki mają wyjątkowo piękne brzmienie? Przewalały się te przestrzenie, dźwięki elektroniczne splatały się z orkiestrowymi, aż w końcu cała ta masa dźwięków odleciała gdzieś hen, do góry. Jakiż kontrast mieliśmy w kolejnym utworze: Déserts Edgara Varèse, jedno z pierwszych na taką skalę (czasową, bo zespół instrumentów niewielki) zakrojonych połączeń muzyki instrumentalnej i elektronicznej (pierwsza wersja 1950-54; na koncercie wykorzystano ścieżkę dźwiękową z 1954 r.). Też przestrzeń, ale zupełnie inna, wypełniona sygnałami alarmowymi, okrzykami bojowymi. Tu taktyka zestawiania była inna: fragmenty instrumentalne przeplatały się z elektroakustycznymi, z tym, że te ostatnie to była raczej musique concrète, przetworzone dźwięki naturalne, acz pochodzenia industrialnego.

Drugą część rozpoczął utwór Monh na altówkę (świetny Lawrence Power), orkiestrę i elektronikę Georgesa Lentza z Luksemburgu, rodzaj altówkowego koncertu; i tu elektronika była potraktowana jako jeden z instrumentów orkiestrowych. W najbardziej jednak wyrafinowany sposób elektronika została zastosowana w ostatniej w programie kompozycji orkiestrowej Pawła Szymańskiego pod enigmatycznym tytułem .Eals (Oomsu), zamówionej przez festiwal. Otóż poza obowiązkowymi niemal u tego kompozytora flirtami z przeszłością – tym razem padło na styl romantyczny (Brahmsowski), neoromantyczny (Richard Strauss), ale i nowego romantyzmu (akordy jak z Góreckiego z Kilarem), wszystko pięknie zdekonstruowane – znalazł się tu zabieg przewrotny: w końcowej części spod orkiestry prawdziwej wyłania się orkiestra odtwarzana, i nie sposób się zorientować, jak to się dzieje. Jeszcze ciekawostka: nasi wspólni koledzy, a przyjaciele Pawła Szymańskiego ze szkoły (ja byłam trochę wyżej), rozpoznali w utworze „cytat” z pewnej upartej synogarlicy, która wygruchiwała stale ten sam motyw pod oknem na Wilczej, gdzie Paweł wówczas mieszkał. Spytałam kompozytora, potwierdził. Już bym chciała posłuchać tego utworu drugi raz, żeby wysłyszeć więcej smaczków.

Zamiast tego trzeba było wysłuchać drugiego koncertu. Zaczął się ciekawie, niedługim, zwartym, złożonym z dźwięków osobnych wyrazistych jak ziarnka piasku utworze Sławomira Wojciechowskiego Rape of Sands. Zespół Kwartludium, który dziś odgrywa trochę podobną rolę jak kiedyś Warsztat Muzyczny (muzyka nowa jako pasja, zwłaszcza prawykonania) wykonał jeszcze zabawny utwór pochodzącego z Argentyny kompozytora (i dyrygenta) Eduardo Moguillansky’ego aide-mémoire 2 (B is for berliner rohrpost, gdzie instrumenty wraz ze śpiewakiem Frankiem Wörnerem udatnie naśladowały odgłosy mogące się kojarzyć z pocztą pneumatyczną, Ponadto Wörner znakomicie zaprezentował się w solowych utworkach Georgesa Aperghisa (będzie tego kompozytora więcej na festiwalu, to dobrze, bo to bardzo ciekawa twórczość). Pozostałe utwory, Belga Gillesa Goberta i Francuza Philippe’a Manoury, były zupełnie nieciekawe, a tego ostatniego – wręcz kiczowate; jedyną jego zaletą była kreacja wokalno-aktorska Agaty Zubel. I ją na szczęście jeszcze na festiwalu usłyszymy.

PS. Gostkostwo na inaugurację przyszło we trójkę, ciekawe, jak długo wytrzymali, tj. latorośl wytrzymała 😉 Mignął mi też arcadio, no i oczywiście tacy, co czytają, ale się nie wypowiadają 😉