O operze medialnie

Z opóźnieniem, bo rzecz odbyła się w poniedziałek, ale chcę tu dwa słowa napisać o nowej inicjatywie pisma dwutygodnik.com, jego wydawcy czyli Narodowego Instytutu Audiowizualnego oraz Opery Narodowej. Siedzieliśmy na scenie, przy zapuszczonej kurtynie, a dyskusja nie potoczyła się jednak w takim kierunku, jaki widniał w zapowiedzi. Szkoda, bo to by mi się wydało rzeczywiście interesującym tematem: które z nowych środków nadają się szczególnie do wykorzystania w operze i jakim w związku z tym zmianom może zostać poddany sam gatunek.

Zaczęto jednak od również ważnego pytania: czym powinna opera się zająć. Maja Kleczewska, przymierzająca się właśnie do pierwszej reżyserii, zapowiadającej się bardzo ciekawie, mająca też świeżo za sobą pierwszą intensywną współpracę z kompozytorem w teatrze (Marat/Sade, muzyka – Agata Zubel), uważa, że dzisiejsza opera powinna zająć się życiem wewnętrznym człowieka, różnymi tajemnicami związanymi z ludzką świadomością – „są to obszary trochę już tknięte przez teatr, a przed muzyką stawiające prawdziwe wyzwanie”. Zauważyła też przy okazji swego spektaklu, że choć czas w teatrze dramatycznym gna do przodu, chór potrafi ten czas spowolnić, zatrzymać.

Na kolejne pytanie prowadzącego Tomasza Cyza, czy współczesna opera musi zajmować się raczej problemami dzisiejszymi lub science fiction, czy może zająć się Szekspirem lub Tołstojem, drugi z gości, Andrzej Chłopecki, odparł, że każdy temat może być dzisiejszy, bo siłą opery jest jej jakość uniwersalna. Ale dziś można oczywiście pisać opery o polityce (Nixon w Chinach Johna Adamsa) czy sporcie (hokej na lodzie w Nagano Martina Smolki), do opery zawitały instalacje (Anselm Kiefer w paryskiej Opera-Bastille) czy Internet (internauci mają pisać libretto do nowej opery Hansa Wernera Henze, zamówionej przez teatr w Gelsenkirchen).

Tu został wywołany do tablicy dyrektor Treliński, który wpadł na chwilę w przerwie w próbie do Borysa Godunowa (premiera już 30 października). I szybko wyłożył dość trzeźwą tezę, że choć opera jako taka stała się w świecie szalenie modna i znów się do niej chodzi, to nowo powstające dzieła nie wychodzą poza wąski krąg zainteresowanych. Britten jest jeszcze jakoś postrzegany przez współczesną publiczność, ale np. Thomas Ades? Niekoniecznie. Jedno jest pewne: mówiło się, że opera umarła, a dziś widać, że to nieprawda, jednak musimy o jej przyszłość powalczyć. Jednocześnie zadeklarował, że jako dyrektor teatru nie będzie narzucał własnej wizji, tylko będzie czekał na nowe dzieła. A w tym sezonie będzie ich parę. Qudsja Zaher Pawła Szymańskiego, która wreszcie ma zostać w tym sezonie wystawiona, jest właśnie operą zajmującą się życiem wewnętrznym, tak, jak chciała Kleczewska. Z kolejnych zamówień wciąż, od lat, powstaje Moby Dick Eugeniusza Knapika (planowany termin ukończenia – 2011 r.); prowadzone są też rozmowy z Pawłem Mykietynem.

Gadali sobie tak, gadali, aż pewna pani siedząca w pierwszym rzędzie spytała: dlaczego o tym, co się wystawia, ma decydować jakieś grono ludzi – krytycy, dyrekcja – a nie publiczność? Publiczność głosuje nogami – odpowiedzieli paneliści. (Gdyby jednak układać repertuar kierując się wyłącznie głosowaniem nogami, trzeba chyba byłoby grać wyłącznie Jezioro łabędzieDziadka do orzechów, bo na tych dwóch spektaklach sto procent frekwencji jest murowane, natomiast nie grałoby się wcale Króla Rogera czy Wozzecka.)

Widać jednak było, że część zgromadzonej w teatrze publiczności nie była z rozmowy zadowolona. (Ja zresztą też nie, choć zapewne z innych powodów niż ci państwo – ale pierwsze koty za płoty.) Po spotkaniu vox populi wyrażał swoje niezadowolenie w rozmowie, którą podsłuchałam: – Ale akademicka dyskusja o niczym. Rację miał tylko ten Rosjanin (chodzi o korespondenta Agencji Nowosti, który zadał organizatorom pytanie, po co w ogóle dyskutować o przyszłości opery zamiast ją robić).

Zobaczymy, jak się akcja rozwinie dalej. Obawiam się, że tematy kolejnych spotkań zostały dobrane z powodu ich chwytliwości medialnej. Bo jeśli inne tematy po prostu nie przychodzą organizatorom do głowy, to jest to rzecz smutna. Najgorzej, że jedzie się stereotypami: jeśli opera, to geje, kamp, opera mydlana. A gdzie w tym wszystkim sztuka? I przede wszystkim: dla kogo to się robi? Dla mitycznej młodej publiczności, którą chce się przyciągnąć? Zapewne. Tylko czy ta publiczność czegoś się przy okazji o samej operze dowie?