Remember Zbiggy

Obchodzimy w tym roku czterdziestolecie śmierci Komedy, ale także trzydziestolecie śmierci Zbigniewa Seiferta, muzyka, który przeleciał przez scenę jazzową jak meteor i zmarł mając zaledwie 33 lata w momencie, kiedy teoretycznie wszystko mógł mieć przed sobą, miał już ustabilizowaną pozycję w Niemczech, a w perspektywie kontrakt w Berklee School of Music; w Stanach nagrywał już płyty, najlepsze, jakie po nim pozostały. O Seifercie przypomniano na początku listopada w jego rodzinnym Krakowie festiwalem na jazzowe Zaduszki; kierownikiem artystycznym festiwalu był perkusista Janusz Stefański, przyjaciel i współpracownik Seiferta, członek jego Kwartetu, Kwintetu Tomasza Stańki, w którym grali razem, i zespołów niemieckich, gdzie także obaj grali. (Wybierałam się nawet na ten festiwal, ale ostatecznie nie byłam w stanie dotrzeć.) Motorem-koordynatorem festiwalu była skrzypaczka Aneta Norek, która napisała też książkę o Seifercie. Książka, świetnie udokumentowana, napisana z pomocą rodziny i przyjaciół skrzypka, ukazała się właśnie nakładem Musica Iagellonica. Do książki dołączona jest płyta z jego Koncertem jazzowym na skrzypce, orkiestrę symfoniczną i grupę rytmiczną. Muzyka to dość eklektyczna, taki produkt tzw. trzeciego nurtu – we fragmentach orkiestrowych przypomina to Hindemitha, to Szymanowskiego, ale gdy wchodzi zespół jazzowy, zaczyna odjeżdżać w Coltrane’owskim stylu. I znów orkiestra, uspokojenie, i znów kolejny odjazd, tak parę razy.

Coltrane był chyba największą muzyczną miłością Seiferta. Do tego stopnia, że choć w szkole Zbyszek uczył się grać na skrzypcach, jazz zaczął grać na saksofonie, najpierw pożyczonym, potem kupionym. Był na tym instrumencie całkowitym samoukiem, ale uczył się jak szatan, spisywał coltrane’owskie frazy z nagrania i je powtarzał, aż przesiąkł nimi całkiem. Założył swój zespół (grywał także tzw. big-beat i inne chałtury, ale to były rzadkie epizody); z czasem zaprosił go i kolegów (Stefańskiego i Bronisława Suchanka) do swojego kwintetu Stańko (piąty był Janusz Muniak). Seifert grał w obu zespołach (własny później rozwiązał), a jednocześnie kontynuował wyższe studia muzyczne na skrzypcach. Zdał dyplom z wyróżnieniem i nigdy więcej nie tknął klasyki. Za to pomału zaczął przemyśliwać o graniu jazzu na skrzypcach, czego wcześniej się obawiał myśląc, że zaczną mu wchodzić pod palce raczej frazy z klasyki. Paradoksalnie zdecydował się na to wtedy, kiedy zakupił wreszcie wymarzony, porządny, złoty saksofon. No i jakoś przestał na nim grać. Do powrotu do skrzypiec namówili go też koledzy z zespołu – takich brzmień było wówczas niewiele. I tak Seifert stał się w końcu najwybitniejszym polskim skrzypkiem jazzowym. I dalej, można powiedzieć, w dużym stopniu grał Coltrane’em. Ale też, jak sam mówił, u Stańki nauczył się free jazzu, swobodnej improwizacji.

Kwintet Stańki rozwiązał się w 1973 r. Seifert z żoną zamieszkał w Niemczech. Brał udział w międzynarodowych projektach. Po kilku latach wyglądało na to, że wychodzi na prostą, że wreszcie przeniesie się do wymarzonych Stanów. I wtedy przyszło nieszczęście – choroba nowotworowa. Heroiczna walka z nią trwała niecałe trzy lata. Ostatecznie Zbiggy, jak nazywali go jazzowi przyjaciele, zmarł w Buffalo po dwóch operacjach, ale na zawał…

Jest go troszeczkę na tubie, niestety w fatalnej jakości brzmieniowej: tutaj, tutaj, tutaj, tutaj. Ten początek Man of the Light nie zajeżdża aby trochę (choć nie wyłącznie) Mitami Szymanowskiego? Nauka nie poszła w las.