Między fortepianem a wilkiem

Parafrazując określenie francuskie (entre chien et loup, co oznacza taką dziwną ciemnoszarą godzinę o świcie lub zmierzchu, kiedy to nie można odróżnić psa od wilka) daję oczywiście od razu do zrozumienia, o kim dziś wspomnę. Nie dlatego, żebym była zwolenniczką pianistyki Hélène Grimaud, tylko dlatego, że w moich ostatnich wojażach, we wrocławskiej Taniej Książce, trafiłam na jej autobiografię pt. Dzikie wariacje. Nabyłam ją więc, aby skrócić czas jazdy pociągiem, no i oczywiście z ciekawości, cóż ta pani ma do powiedzenia. Z okładki spogląda na czytelnika spod przymkniętych powiek, z uśmiechem, lizana po twarzy przez trzy wilki naraz, i nie jest to bynajmniej fotomontaż. Jej wilcza strona bardziej mnie w sumie ciekawiła niż pianistyczna.

I cóż, dziwna to jest osoba. Trochę to zresztą rozumiem. Opowiada o swoim dzieciństwie, o tym jak sama sobie od zawsze wydawała się inna. Większość dzieci przez to przechodzi, ale nieraz takim, które chowają się głównie wśród dorosłych, zdarza się pewien rodzaj dzikości, niezsocjalizowania. Wiem to aż za dobrze po sobie: też jak przyszłam do szkoły, byłam dzikim dzieckiem, które nie umiało się zachować; słowo krnąbrna odmieniane przez wszystkie przypadki słyszałam w odniesieniu do siebie wielokrotnie, aż je polubiłam (do dziś…). Jakoś się jednak społecznie dostosowałam. Pannie Grimaud było trudniej, jako że wykazywała pewne szczególne cechy, np. skłonności do masochizmu. Opowiada np. scenkę, jak niemal wystraszyła swoją matkę odczuwając przyjemność z bólu (musiała udać, że cierpi). Takich michałków jest więcej: Hélène opisuje też swą dziecięcą dewocję i skłonność do wprawiania się w stan egzaltacji. Jednym słowem wyszło na to, że kiedy zaczęła uczyć się muzyki, to stało się to dla niej wybawieniem – mogła wreszcie okiełznać swoją naturę.

Może i tak było. Dalsze przygody Hélène łączą się z jej nauką w konserwatoriach w Marsylii i Paryżu. Zdawała tam wcześnie, jeszcze praktycznie jako dziecko; traktowano ją ambiwalentnie, a ona i tu zachowywała się krnąbrnie. Upierała się np. przy określonym repertuarze i nie dało rady dyskutować. Wypisuje przy okazji różne górnolotne i pretensjonalne zdania o kompozytorach. Jest i o Chopinie: „Natychmiast poczułam jakąś naturalną sympatię do tego polskiego kompozytora, do jego wielkiej elegancji, wyrafinowania, umiłowania nocy, pory Objawień – Nokturnu. Nie lubił tłumu wokół siebie, wolał przyćmione światło i woń płynącą od bukietów kwiatów. Odtąd mam do Chopina dziwny stosunek, bardzo osobisty i prawie miłosny. A kiedy o nim pomyślę i nie mogę odpędzić od siebie tych myśli, widzę jego długą, łabędzią szyję i czuję jego obecność w lekkim podmuchu poruszającym woalem firanki. (…) Kocham Chopina za harmonię w asymetrii, za rozpiętość barw i nową pełnię brzmienia klawiatury. Dzięki niemu klucz basowy, uwięziony dotąd w ciasnych gamach, wydostaje się na otwarte przestrzenie. Uwalnia światy, do których zna tonację: oceaniczne otchłanie, diamentowe szczyty, wyspy olbrzymów; sugeruje chaos, odważa się na dysonans lub lubieżność, łącząc triole i tercje. A nade wszystko bierze ślub nocą, rozświetla jej tajemne mroki i w ten sposób ukazuje wszystkie dwuznaczności naszej duszy, naszego przeznaczenia”. Uff. Prawda, że śliczności?

No i oczywiście kwestia wilków. (Temat zresztą pojawia się wciąż, w formie przerywników, anegdot z życia wilków, czasem dość upiornych.) Po pierwszych spektakularnych sukcesach Hélène przenosi się do Stanów Zjednoczonych, gdzie wchodzi w związek damsko-męski z niejakim Jeffem i zamieszkuje w Tallahasee na Florydzie. Tam spotyka pewnego dziwnego sąsiada, który wychodzi na spacery po nocy z oswojoną wilczycą Alawą. Następuje coup de foudre między pianistką a wilczycą. „Bezszelestnym krokiem podeszła do mnie. Ręce miałam opuszczone. Zbliżyła się do mojej lewej dłoni i obwąchała ją. Zaledwie rozprostowałam palce, przytuliła do nich najpierw głowę, a potem kark. Przeszyła mnie gwałtowna iskra, prąd przebiegający przez całe ciało, wyjątkowy kontakt, który rozświetlił moją dłoń i całe ciało wypełnił słodyczą. Czy tylko słodyczą? Owszem, tak nagłą, że wywołała we mnie tajemniczy śpiew, zew o nieznanej, pierwotnej sile. W tym samym momencie wilczyca przewróciła się na bok, potem na grzbiet”.

No i już było po niej. Zakochała się w tych zwierzakach. Wywalczyła ośrodek New York Wolf Center, gdzie opiekuje się wilkami. Dotąd myślałam, że te wilki to ona sobie wymyśliła w celach wizerunkowych. Jednak kiedy przeczytałam ten grafomański epos i zobaczyłam ten filmik, stwierdziłam, że ona tak naprawdę na serio, że rzeczywiście ma na ich punkcie fioła (największe wrażenie na mnie zrobił moment, kiedy zaraz przed szóstą minutą przygryza wilkowi nos).

No pięknie. Na podstawie tych wszystkich opisów można by wywnioskować, że tak dzika osoba będzie też interpretowała muzykę żywiołowo i wyraziście. Niestety. Kiedyś byłam na jej występie w Warszawie; grała mój ukochany IV Koncert Beethovena i pozostawiła mnie całkiem obojętną. A Chopin, do którego niby taką namiętność czuje? No to proszę: oto kawałek Berceuse. Granie zimne i niemal mechaniczne, o błędach nie mówiąc. Jeden z komentatorów napisał (za przeproszeniem): fake orgasm. To jeszcze łagodnie powiedziane…