Bravissima Venezia

A jak Wenecja, to Vivaldi. I jemu właśnie w większości poświęciła swój program Venice Baroque Orchestra – bez Carmignoli niestety, za to ze znaną bywalcom Misteriów Paschaliów i Opera Rara Rominą Basso. Rzadko zdarzają się takie koncerty w Filharmonii Narodowej, więc nic dziwnego, że wciąż miałam krakowskie wspomnienia. A publiczność była cała szczęśliwa.

Program został ułożony tak, że koncerty instrumentalne przeplatały się z ariami operowymi – dwiema z Orlando furioso, jedną z Farnace oraz Quell’usignolo z opery Merope autorstwa niejakiego Geminiana Giacomellego (jedyny utwór kompozytora innego niż Vivaldi, ale stylistycznie bardzo podobny, rozkoszna imitacja śpiewu słowika, cokolwiek basowego – nomen omen – w wykonaniu tej solistki). Ta aria z Farnace, pt. Gelido in ogni vena, jest przykładem recyklingu stosowanego przez Vivaldiego: zaczyna się tak samo jak Zima z Pór roku, co zresztą nie dziwi zważywszy tytuł (Mróz w każdej żyle). A na koniec znany przebój Nel profondo cieco mondo, niedawno słyszany w Krakowie w brawurowym wykonaniu Soni Priny, a kiedyś jeszcze w cudownej interpretacji Ewy Podleś. Na bis jeszcze jedna aria Vivaldiego i… akcent rocznicowy czyli Lascia ch’io pianga. Przedsmak krakowskiego piątku (choć akurat to nie Romina Basso ani Venice Baroque Orchestra tam wystąpią).

Romina Basso ma niesamowitą barwę głosu – ciemną, intensywną, ciepłą, lejącą się jak miód. Dość ekspresyjnie też zachowuje się na scenie, podkreślając frazy ruchami rąk. Stosowała dużo ozdobników, parę razy zdarzyło się, że trochę odjechała intonacyjnie (w arii o słowiczku), ale wróciła na miejsce, więc można było wybaczyć. A zespół? Precyzyjny, profesjonalny. Trochę niepozornie wypadł Koncert RV93 znany zwykle jako Koncert na mandolinę, ale wykonany w oryginalnej wersji lutniowej – to jednak cichy instrument i czasem brzmienie zespołu go zagłusza.

Piękny, relaksujący koncert. I był minizlocik – przyszła Alla i też stwierdziła, że znakomicie się zrelaksowała („to ja chyba zacznę tu przychodzić!” – powiedziała, i o to chodzi!). A jak już jestem przy Vivaldim, to dorzucę jeszcze, że wpadło mi ostatnio w ręce kolejne powieścidło kryminalne (znów tania książka do pociągu) dotyczące „tajemnicy rudego księdza”. Życiorys Vivaldiego działa na wyobraźnię: został wyświęcony na księdza (wszyscy przecież znają jego pseudo Il preto rosso), ale po roku przestał odprawiać msze (podobno z powodu astmy), zajmował się przede wszystkim muzyką, w końcu w wielu punktach bardzo niesakralną, no i nie wiadomo dlaczego zmarł akurat w Wiedniu. Hiszpański autor zrobił wokół tych paru szczegółów biograficznych marne naśladownictwo Dana Browna, zapisując Vivaldiego do tajnej sekty i każąc mu napisać jakieś niestworzone nuty szyfrujące tajemniczą wiadomość (te nuty nawet zostały pomieszczone w książce); z komentarzami internautów całkowicie się zgadzam. Ale że jakaś tajemnica w tym Vivaldim siedzi, też można się zgodzić.

To jeszcze małe wspomnienie z Herkulesa pod Termodontem – Romina jako zmysłowy Tezeusz. I jej opis tej roli.