Gorąco w mroźnym Krakowie

Po poprzedniej edycji cyklu Opera Rara (październikowa Agrippina), która była zdecydowanie najsłabszym ogniwem, wczorajszy Rinaldo był powrotem do formy. Choć widać było, że parę solistek miało drobne problemy, zapewne związane z porą roku – Sonia Prina nawet troszkę parę razy chrząknęła w pauzach, a Roberta Invernizzi wyglądała na zmęczoną, popijała co chwila wodę, w końcu jednak się ładnie rozśpiewała.

W sumie największym plusem była bezapelacyjnie wspaniała forma orkiestry. Accademia Bizantina grała precyzyjnie i z nerwem. Dęte miały sympatyczne interwencje (np. tercet fletów w arii z ptaszkami (Almirena: Augeletti, que cantate – ptaszki, które śpiewacie, powiedzcie mi, gdzie jest mój ukochany), a pod koniec piękną solówkę klawesynową odstawił szef – Ottavio Dantone (choć w zespole był drugi klawesynista).

Sonia Prina powiedziała ponoć (gdzieś mi mignął taki cytat, ale nie mogę go teraz znaleźć), że Rinaldo to partia jakby dla niej stworzona. Jest coś w tym i nawet z tymi drobnymi usterkami, jakie przydarzyły się jej wczoraj (polegającymi zresztą tylko na zmianie barwy; intonacja była bez pudła) słychać było, że to rola wspaniale pasująca do jej charakteru jako wokalistki. Jest ona zdecydowanie predestynowana do śpiewania owych wspaniałych męskich kontraltowych ról – bezpośrednia, śmiała, nawet zamaszysta w obejściu scenicznym, z mocnym dolnym rejestrem, bardzo wirtuozowska. Podczas poprzedniej wizyty na Misteriach Paschaliach, kiedy w Operze Krakowskiej dała brawurowy recital arii Vivaldiego będąc w zaawansowanej ciąży; teraz widać, że urodzenie dziecka absolutnie nie miało ujemnego wpływu na jej głos, co się czasem zdarza (casus Netrebko). To był prawdziwy Rinaldo, waleczny rycerz, który potrafi być też liryczny i zakochany.

Partnerowała mu Almirena – Maria Grazia Schiavo, także ulubienica krakowskiej publiczności (a jedną z niebagatelnych przyczyn jest jej uroda). Oczywiście śpiewała znakomicie, ale ona z kolei czasem była może zbyt mocna i masywna jak na subtelną ukochaną Rinalda. Nie ma co się czepiać, ale i mnie, podobnie jak mojego miłego sąsiada na spektaklu, znajomego melomana z Warszawy, nieco zaskoczyły trochę wydziwione ozdoby i przeinaczenia melodii słynnej arii Lascia ch’io piange. Owszem, ozdabia się ją i bardzo dobrze, ale to już było lekkie wydziczenie.

Roberta Invernizzi z kolei wcieliła się w czarodziejkę Armidę, pełną furii, choć przez chwilę też liryczną, gdy zakochuje się w Rinaldzie. Też nie ma co się czepiać, znakomicie tę furię oddała, ale jednak do niej jako osobowości wokalnej z kolei pasują partie bardziej miękkie i subtelne.

Dwaj panowie pojawili się w Krakowie po raz pierwszy, obaj przybyli z Francji. Kontratenor Christophe Dumaux (podwójna rola: Goffredo i Eustazio) Jarousskym raczej nie jest, ale był naprawdę w porządku, miał ładną barwę, wszystkie nuty były na swoim miejscu. Bas Alain Buet (Argante) sympatycznością nadrabiał wyraźne niedostatki głosowe.

Ogólnie jednak jestem zadowolona, że dotarłam do Krakowa, i uważam, że było po co. Także po to zresztą, żeby spotkać miłych blogowiczów, którzy, mam nadzieję, też dobrze dojechali (JoSe też jechała z nami pociągiem do Warszawy) i jeśli zechcą, to coś dopowiedzą.

Na stronie są zdjęcia.