Z koncertu na koncert

Piątek, Filharmonia Krakowska. Nie było tłumów, w Królewskim Stołecznym Mieście w ogóle na szeregowych koncertach filharmonicznych trudno o tłumy, a poza tym na pewno wielu odstręczyła parszywa naprawdę pogoda: jak to się w prognozach mawia, marznąca mżawka powodująca gołoledź. Na Balicach nie dało się wylądować, czego skutkiem była nie tylko nieobecność Martina Buscha i grupy przyjaciół z Niemiec, ale i fakt, że występ Dominika Połońskiego – czwarte, po Warszawie, Łodzi i Kielcach, wykonanie Koncertu wiolonczelowego na prawą rękę Olgi Hans – nie został nagrany. Miał go nagrać właśnie Martin swoim znakomitym sprzętem. A Dominik naprawdę dał z siebie wszystko. Zwykle zresztą daje, ale tym razem jakoś emocje mu się jeszcze bardziej spotęgowały, mówił potem, że wciąż miał łzy w oczach. (Moja krakowska koleżanka-recenzentka też mi powiedziała, że się popłakała.) Ja odbierałam z większego dystansu – z balkonu, więc doceniałam przede wszystkim to, co robił z dźwiękiem, z jego barwą. To było tak różnorodne i tak intensywne, że chwilami ciarki przechodziły. No i techniką zaskoczył starych wyjadaczy – byłam świadkiem, jak skrzypaczka z orkiestry po koncercie wypytywała go, w jaki sposób robi flażolety…

Straszna więc szkoda, że to wykonanie nie zostało zarejestrowane. Jest tylko rejestracja prawykonania i być może powstałaby z tego płyta, ale Dominik nie jest już z tej wersji zadowolony. Już poszedł dużo dalej… To wspaniałe.

Łukasz Borowicz mądrze skomponował program, obudowując ten utwór dziełami dwudziestowiecznymi – Uwerturą bohaterską Panufnika i symfonią Mathis der Maler Hindemitha. Ten ostatni utwór podobał się publiczności (bo ta publiczność, co była, była bardzo ciepła) na tyle, że fragmencik finału został zabisowany. Bardzo to lubiłam, jak miałam gdzieś z 15 lat. Ołtarz z Isenheim (przechowywany w Colmar) Grünewalda, który był inspiracją dla Hindemitha, najpierw sobie wyobrażałam, potem widziałam marne reprodukcje, ale szokiem było ujrzenie go w końcu na żywo. To jeden z przypadków, w których reprodukcja w ogóle nie oddaje istoty dzieła. Ani muzyka oczywiście, bo jest z innej bajki…

Sobota, Studio im. Lutosławskiego. Rzeczywiście nastrój był iście karnawałowy – z powodu programu (Rossini), no i oczywiście z powodu konferansjerki. MM wyszedł, powiedział obowiązkowe polskie „Dobry wieczór” i „Szczęśliwego Nowego Roku” (coraz lepiej idzie mu wymowa) i zapowiedział parę zmian w programie. W sumie nie tak istotnych – po prostu zmianę kolejności, zastąpienie jednej arii drugą i wykreślenie kawałka orkiestrowego – ale i tak zmienione rzeczy poszły w bisach. Rozstawione były mikrofony, co oznacza, że nagrywanie płyty już się rozpoczęło. Z czego wniosek, że będą musieli zrobić dubel m.in. uwertury do Kopciuszka, bo nie poszła najlepiej. Ale potem wyszła Julka i się zaczęło…

Jest to okaz, naprawdę. Przedziwne zresztą jest to pomieszanie dziecięcości (w wyglądzie), dorosłego brzmienia, wirtuozowskich, leciutkich jak piórko koloratur i jednak przy tym pewnego niewypierzenia, a może już niedostatków (to się pewnie z czasem okaże) – np. niezbyt mocno rozwiniętego dolnego rejestru, bez którego śpiewanie mezzosopranowych partii Rossiniego nie błyszczy pełnym blaskiem. Może Lezhneva jest po prostu raczej sopranem, a może te doły jeszcze rozwinie. W każdym razie sala kupiła ją natychmiast – brawa, okrzyki, standing ovation na koniec itp. A dziewczynka skromna i przesympatyczna, podobno w kontaktach pozascenicznych także. Minkowski bardzo szarmancko ją z początku traktował, całował z polska w łapkę, ale na końcu już dawał jej buziaki. No, nie da się ukryć, że było za co.

A i orkiestra w końcu się sprężyła i świetnie się bawiła. Bo Rossini to wspaniała zabawa. Pyszne więc było i Pas de deux z Wilhelma Tella, i uwertura do Sroki złodziejki. I w końcu orkiestra też zarobiła porządną owację.

A co wykonała Julia? Niespodziewanie zaczęła od słynnej arii Rozyny Una voce poco fa z Cyrulika sewilskiego (i tu właśnie zabrakło jej trochę dołów, choć koloraturki były piękne). Potem była aria Matyldy z Wilhelma Tella, aria Kopciuszka (Nacqui all’affanno), a w drugiej części zamiast podanej w programie arii tytułowej postaci z Zelmiry Tanti affetti z La donna del lago; Minkowski skomentował tę zmianę tak: „Ta sama historia. Triumf głównej bohaterki”. W sumie Zelmira pojawiła się jako ostatni, efektowny bis; jeszcze wcześniej była aria Pamiry z L’assedio di Corinto.

Płyta ma być gotowa jesienią, i oczywiście do nas spłynie później. Ale kto wie, może coś się sprokuruje… 😉