Po niemiecku, po brazylijsku

Zaliczyłam w ostatnich dniach dwa kolejne koncerty Roku Chopinowskiego w Filharmonii Narodowej – w sobotę koncert symfoniczny z udziałem Larsa Vogta, dziś – recital Cristiny Ortiz. I tak sobie myślę o refleksji, którą się ze mną podzielił właśnie dziś Stanisław Leszczyński – że my mamy zwyczaj patrzeć na Chopina poprzez obraz, który nam się uklepał na Konkursach Chopinowskich. A przecież pianiści wywodzący się z innych kultur patrzą na niego całkiem inaczej, przefiltrowując swoje interpretacje przez własną kulturę, doświadczenia i upodobania.

Lars Vogt, który w tym roku skończy 40 lat, jest cenionym pianistą niemieckim; jako dwudziestolatek dostał II nagrodę na konkursie w Leeds. Kiedyś słuchałam, niestety tylko przez radio, jego recitalu z Dusznik; uznałam go za pianistę na swój sposób interesującego, ale na pewno nie chopinistę. To mi się teraz potwierdziło. W Warszawie, z orkiestrą FN pod batutą Mirosława J. Błaszczyka (czemu on się tak stara na Kaspszyka pozować?), zagrał dwa koncerty: Schumanna i Chopina (e-moll).

I tu potwierdziło się też, co pisałam w poprzednim wpisie o różnicach między Schumannem i Chopinem. Vogta nazwałam po tym występie na własny użytek pianistą kwadratowym. Nie bardzo wylewnym, trochę chłodnym, grającym tak trochę schodkowo – ciszej, głośniej, jakby bez płynnych przejść, bez swobodnego kształtu frazy, bez wahań rytmicznych. W Schumannie to nawet było odświeżające – granie bez cienia romantycznej egzaltacji, wyraziście, trochę jakby klasycznie. Choć i sztywnawo. Naromiast w Chopinie to było dla mnie nie do wytrzymania. Chopin to jednak jest poeta odcieni, improwizator z ducha, fantazja to jego drugie imię. Tak się po prostu grać go nie da. Sobotnia publiczność zareagowała jednak z entuzjazmem, byli nawet wstający. W piątek ponoć aż takich oklasków nie wzbudził, ale i takie, jakie były, wystarczyły, by zabisował – w oba dni tym samym Nokturnem cis-moll op. posth.

Cristina Ortiz jest o 20 lat starsza (była zwyciężczynią konkursu Van Cliburna w 1969 r.), ale w grze sprawia chwilami wrażenie o 20 lat młodszej – mieszka od wielu lat w Londynie, ale brazylijski temperament jej nie opuszcza. Byłam kiedyś na jej recitalu w Dusznikach i stwierdziłam, że mało kto gra tak utwory Alberta Ginastery jak ona, no chyba, że Martha Argerich, ale ona coraz rzadziej. Cristina gra jednak poza tym bardzo różną muzykę, w tym i Chopina. Na tutejszy recital wybrała bardzo ambitny program i bardzo sprytnie ułożony: w pierwszej części I Scherzo, II Ballada, III Scherzo, IV Ballada, w drugiej – I Ballada, II Scherzo, III Ballada, IV Scherzo. No i to była świetna ilustracja spojrzenia na Chopina z całkiem innej perspektywy, w tym wypadku latynoskiej. Oznacza to bardzo giętkie podejście do rytmu z idealnym przy tym wyczuciem pulsu, co do Chopina jest podejściem jedynie słusznym w tej dziedzinie. Cristina potrafi jednocześnie wydobywać po parę planów z jego muzyki, a przy tym pięknie to wszystko cieniuje. To nie znaczy, że wszystko było idealnie, było trochę zaczepek i niedograń (może nie doćwiczyła?), ale muzykalność i temperament zwyciężały, choć pewne szczegóły interpretacyjne, wynikające właśnie z innej perspektywy, mogły nas zaskakiwać. Bisowała dwa razy – najpierw pięknym i smutnym utworem zapewne z jej rodzinnych rejonów, ale zapowiedziała go tak cicho, że zrozumiałam tylko słowo victims, co kazało się domyślać, że poświęca ten bis ofiarom trzęsienia ziemi w Haiti, a potem zagrała jeszcze Chopina – Etiudę As-dur op. 25 nr 1, tą samą, którą bisował Lang Lang, ale jakże inaczej! Bez cienia efekciarstwa, pastelowo, trochę impresjonistycznie, przywodząc na myśl w środku zimy wiosenny wietrzyk.

PS. Jutro (a właściwie już dziś, piszę to po północy) o 19. w Filharmonii Łódzkiej prowadzę spotkanie z Łukaszem Borowiczem. Na wyjazd maluszka nie wezmę, bo z doświadczenia wiem, że i tak czas tam będę miała raczej na życie towarzyskie… A w czwartek rano już wracam. A w sobotę do Cannes.