Chopin zaśpiewał tenorem

Nie wiem, czy przejęto się wydźwiękiem cytowanej tu wcześniej recenzji Jacka Marczyńskiego, czy zaprotestował sam przeziębiony (co było słyszalne w głosie, choć ponoć i tak słabiej niż na premierze) wykonawca roli tytułowej, ale tytuł tej recenzji już jest nieaktualny – pan Steven Harrison chodzi cały czas ubrany i jeśli przez moment pokazuje klatę, to tylko gdy się kłania w lekko rozpiętej koszuli. No i lepiej – zdjęcia rzeczywiście nie ujmowały urodą. I ogólnie mam wrażenie, że owa klata niewiele by wniosła do całości. Całe to cudne napuszenie typu „szyderczy śmiech strażnika lodów, co rozkoszuje się ich bólem” (tj. fal, które tymi lodami zostały skute), „zastępy rycerzy dumnie podążają w dal przy dźwiękach trąb”, czy w finale opery „zastępy nienarodzonych dusz obwołają cię królem” (Chopin, król dzieci poczętych?), po prostu rozczulało. Co prawda tłumaczenie podobno nie było najlepsze, ale nawet gdyby było wybitne, i tak poetykę tego typu odbieramy dziś jako kiczowatą. Ale cóż, to dokument epoki. I dokument pewnego szlachetnego szaleństwa.

Giacomo Orefice (1865-1922) fascynował się Polską w ogóle. Najpierw czytał o niej, potem do niej jeździł… Chopin był jego obsesją – grał na fortepianie wszystko z jego utworów, co się dało. Ogólnie jednak chyba jego fascynacją były kraje Europy Wschodniej; Jego pierwsza z dziesięciu oper nazywa się Mariska, ale wbrew pozorom to nie Maryśka, bo rozgrywa się wśród Cyganów na Węgrzech. Następna opera, Consuelo, była już troszkę bliżej Chopina, bo bazowała na powieści George Sand. Po Chopinie zwrócił się na dalszy jeszcze Wschód – napisał operę Il pane altrui według Iwana Turgieniewa i Radda według Maksyma Gorkiego. A w ogóle poza tym był profesorem konserwatorium w Mediolanie, a jednym z jego studentów był Nino Rota.

Nie powiem, tego Chopina zmontował i zorkiestrował zręcznie, choć są momenty rozczulające po prostu, jeśli chodzi o instrumentację (zwłaszcza użycie dzwonów i dzwonków). Że Chopin się adaptuje do stylu operowego – to nie niespodzianka, w końcu belcanto to jeden z jego korzeni. Że np. środkowa część II Ballady F-dur pasuje do zilustrowania burzy na morzu – też nie zaskakuje. Ale moment, w którym na tle szemrzącej jednej nuty w basie zza sceny słychać śpiew o tym, ze Majorka to piękna wyspa, na melodię początku tejże ballady i brzmi to jak włoska piosenka ludowa (przy czym nieodparcie przypomina początek III aktu wystawionej rok wcześniej Toski) – to już zaskoczenie, i jest parę takich smacznych momentów. No i w sumie widać, że ten Orefice bardzo naszego Fryca kochał. Sama więc do końca nie wiem, w jakich kategoriach to oceniać. Laco Adamik pewne kiczarskie elementy celowo podkreślił. Te wszystkie turonie, gwiazdy, anioły i śmierć z kosą na początku, powstańcy, a potem uczestnicy paryskiego salonu zastygający w żywe obrazy – to jakoś tam współgra z kiczem tekstu, a jakoś tam jest kiczem niezależnym, całkowicie zresztą świadomym. I nawet fajnym pod względem plastycznym, co już jest zasługą Barbary Kędzierskiej.

Śpiewacy? O tytułowym wspominałam, pełnych jego walorów nie byliśmy w stanie poznać. Podobali mi się Ewa Vesin jako Flora, czyli George Sand (świetnie przy tym wystylizowana) i Mariusz Godlewski jako przyjaciel Chopina, Elio (kontaminujący zapewne kilka postaci); Aleksandra Szafir wykonująca rolę Stelli, czyli siostry kompozytora Ludwiki, miała głos zbyt ostry i obojętny. Koszmarny był pianista (Michał Szczepański), który w pewnym momencie musiał niestety zagrać gościom paryskiego salonu całe Scherzo b-moll… Orkiestra jednak była w porządku i ogólnie mimo całego tego kiczu miałam do tego całego Orefice pewien cień sympatii. I wydaje mi się, że wystawienie tego w Roku Chopinowskim było jednak zasadne.