Srebrna róża w białym wnętrzu

Już za mną pierwszy z trzech spektakli, które mam tu zobaczyć. Jak podliczyłam – w sumie będzie prawie 12 godzin muzyki: Kawaler srebrnej róży – 4, Łucja z Lammermoor – 2,5-3, Tristan 5. Czy coś takiego można przeżyć, jednocześnie intensywnie zwiedzając miasto? Można, zwłaszcza jeśli spektakle są dobre. Wczorajszy był znakomity.

Chodzi w Komische Oper już cztery lata, a wyreżyserował go dyrektor teatru, Andreas Homoki. Spotkaliśmy się z nim w obu przerwach spektaklu, bardzo sympatyczny pan i bardzo oddany swojemu teatrowi. A Kawalera zrobił pięknego, z miłością do każdego detalu treści i muzyki, z oddaniem w akcji niemal każdej frazy i to absolutnie adekwatnie (tak robił bł.p. prof. Bardini, wielu takich rezyserów nie pamiętam). A nie było bynajmniej tak znowu po bożemu, owszem, w pewnym stopniu, ale z przymrużeniem oka, no bo przecież Kawaler to komedia. Gorzka komedia – niezapomniany jest koniec I aktu, gdy Marszałkowa śpiewa o przemijaniu…

A Marszałkowa była wspaniała. Być może niektórzy pamiętają Solveig Kringleborn; może pod nazwiskiem w wersji Kringlebotn, bo pod nim właśnie była pierwszą wykonawczynią ślicznego cyklu Lutosławskiego Chantefleurs et Chantefables. Pamiętam ją jako promienną młodą blondynkę (kiedy śpiewała to na Warszawskiej Jesieni, była na dodatek w ciąży). Cóż – teraz jest w wieku w sam raz do roli Marszałkowej, wciąż pełna wdzięku, w pierwszej scenie wręcz figlarna, by potem popadać w coraz wiekszą powagę i smutek. Swoim pięknym, jasnym pełnym sopranem operuje w sposób mistrzowski, a piana ma przecudowne.

Drugie miłe zaskoczenie – to występująca w roli młodego Oktawiana polska śpiewaczka Karolina Gumos, o której, przyznam, wcześniej nie słyszałam. Była znakomita! Bardzo przekonująca jako młody zakochany chłopak, wieczny Cherubino (wysoka i szczupła), ale też gdy udawała służącą, rozwinęła cały damski wdzięk w wersji nieokrzesanej chłopki, świetnie się tym bawiąc. Aktorstwo dorównywało śpiewowi. Naprawdę, była to duża przyjemność zarówno ją oglądać, jak i jej słuchać.

Reszta też była w porządku; paskudny Baron Ochs, czyli Jens Larsen, zachowywał się grubiańsko, ale śpiewał pysznie. Całość była wizualnie bardzo wysmakowana, a kolorystyka bardzo symboliczna. Wszystko odbywało się w białym pomieszczeniu w zmniejszonym pudełku sceny, w kształcie nawiązującym do baroku, ale całkowicie uproszczonym. Początek wyłaniał się z bieli (głównym sprzętem było oczywiście wielkie łóżko. Pierwsze zakłócenia koloru – to Ochs i jego świta, w brązach i khaki (żołnierskie nieokrzesanie?). Potem także czerń. W II akcie młoda Sophie (wnętrze to samo, ale z czarnymi meblami) jest początkowo szarą myszką, jej służba ubrana jest na czarno, takoż – tym razem – Oktawian, później przychodzi brunatna świta Ochsa i on sam. wreszcie jego żona (szara) i dzieci (kolorowe). Marszałkowa, która od zakończenia I aktu występuje w białej krynolinie i przypudrowana, w finale znów w takiej formie sie pojawia; młodzi wracają do bieli (Oktawian w koszuli, Sophie w bieliźnie), ale samo wnętrze w III akcie zaskakuje – jest wywrócone do góry nogami, a okna zabite deskami (po przejściu barbarzyńców, jakimi są Ochs i jego ludzie?). Niby nic nie było jednoznaczne, ale w sumie dawało sie racjonalnie wytłumaczyć, a jednocześnie było dalekie od prostackiej dosłowności. Tak lubię.

Dziś oglądam Łucję w Deutsche Oper, a najpierw zwiedzanie miasta w grupie (są dziennikarze z Londynu, Moskwy, Lizbony, Rzymu i Kopenhagi). Mam nadzieję, że pojazdem…