Schumann, Beethoven…

Na Festiwalu Beethovenowskim dopieszczają Schumanna – należy mu się, chociażby po to, żebyśmy przez chwilę posłuchali innego jubilata niż Chopina. Ale nie zawsze takie dopieszczanie może w pełni się przysłużyć delikwentowi, czasem bywa nawet odwrotnie. Mam ambiwalentne wrażenia po wysłuchaniu w poniedziałek i we wtorek na koncertach popołudniowych dwóch recitali francuskiego pianisty Erica Le Sage’a, który kiedyś tam (1989) wygrał Konkurs Schumannowski w Zwickau; nagrał na płyty wszystkie dzieła Roberta, za które otrzymał wszelkie możliwe nagrody. Można było spodziewać się czegoś oryginalnego. I fakt, to można powiedzieć: Le Sage gra Schumanna inaczej niż zwykle się go grywa.

Wyszedł taki pan w garniturku, wyglądający adekwatnie do nazwiska, trochę jak młody urzędnik, i zaczął bardzo wyraziście i retorycznie. Bardzo mi się to spodobało. Niestety, dalej już tak nie było. Było skradająco się – i to też mi się chwilowo spodobało, lubię takie kocie granie, lecz kiedy taki efekt powtarzał się zbyt często, zaczął mnie nudzić. Drugiego dnia jeszcze bardziej uwidoczniła się specyficzna maniera pianisty. Otóż gra on tak, jakby zmieniał rejestry przestawiając wajchę: jak głośno, to głośno, jak cicho, to cicho, na jednej płaszczyźnie, frazy bez kształtów i niuansów. Szybkie części (np. początek Kreislerianów) grane były efekciarskimi zrywami. W ogóle Le Sage gra Schumanna jak, powiedzmy, Prokofiewa, całkowicie anachronicznie. Owszem, jako propozycji jednego takiego utworu, a nawet koncertu da się wysłuchać, ale im więcej, tym bardziej to się nuży, a zwłaszcza denerwujące było niedogrywanie, dość lekceważące podejście do treści muzycznej. Byli tacy, co przyjęli rzecz entuzjastycznie (jakiś głuptas wrzeszczał „brawo” zanim wybrzmiał ostatni dźwięk), ale bardziej było przykre, że niektórzy z tych, którym się nie podobało, twierdzili po koncercie, że z tej interpretacji „wyszła cała pustka Schumanna”. O, nie, nie zgadzam się, że Schumann jest pusty. Tylko żeby oddać Schumannowi to, co Schumannowskie, trzeba być Richterem, Marthą, Sokołowem… Drobiazg.

Schumanna zagrano też wczoraj na wieczornym koncercie III Symfonię „Reńską”, ale nie wysłuchałam, bo po pierwsze wystarczyła mi zagrana przez naszych filharmoników na wstępie Uwertura „Manfred”, po której już można było sobie wyobrazić, jaka będzie symfonia, a po drugie, jak już napisałam pod poprzednim wpisem, szlag mnie trafił po „występie” Marca Yu – takiej żenady i hucpy dawno nie widziałam. Z przerażeniem odkryłam dziś, że p. Penderecka powiedziała dla magazynu festiwalowego, że to jej najnowsze odkrycie. Jeśli tak, obawiam się o przyszłość tego festiwalu. Jak miałoby być więcej takich odkryć… Pomiędzy te punkty programu jednak została wstawiona znakomita dama rosyjsko-wiedeńska, Elisabeth Leonskaja, która zagrała I Koncert Beethovena. Zagrała właśnie jak prawdziwa dama, może nie olśniewająco, ale bardzo solidnie i mądrze. Na bis wykonała Nokturn Des-dur Chopina i choć miała moment zachwiania w akompaniamencie (ale wybrnęła), był to ładny gest.

Dziś wieczorem wreszcie w miarę pełna satysfakcja. Wysłuchałam pierwszego koncertu z cyklu wszystkich symfonii Beethovena w wykonaniu Deutsche Kammerphilharmonie Bremen pod batutą Paavo Järvi. Znakomita orkiestra, znakomity dyrygent, interpretacja zdecydowanie pod zauroczeniem wykonawstwem historycznym: błyskawiczne tempa, użycie trąbek naturalnych (to były jedyne instrumenty z epoki) i twardych pałek, by naśladować donośne brzmienie dawnych kotłów (młody kotlista grał głośno i agresywnie, czasem nawet za bardzo), bardzo retoryczne i przemyślane spojrzenie na formę. Oczywiście brzmienie i proporcje tej orkiestry są zupełnie inne niż zespołu instrumentów historycznych, ale efekt był zadowalający. Pozytywny akcent na zakończenie mojej tegorocznej festiwalowej przygody. Teraz pora na Kraków.