Borys wśród ikon

Powiem od razu: jestem zbudowana wrocławskim Borysem Godunowem. Nie tyle nawet samym spektaklem, który ma w sobie pewną czystość i choć został zrobiony, można powiedzieć, po bożemu (reżyser i scenograf – Waldemar Zawodziński) – nie ma wątpliwości, kto jest kim, a ważnym elementem obrazu są ikony – nie jest absolutnie dosłowny, nie trąci muzeum. Raz tylko, na koronacji, car pokazuje się w pełnym stylowym kostiumie, który zresztą – ciekawy szczegół – jest kostiumem z dawnej realizacji Borysa we wrocławskiej operze (jeszcze sprzed tej w Hali Ludowej, gdzie zresztą też był wykorzystany).

Najbardziej jednak imponujący był poziom wokalny. A w tym fakt, że poza jednym Leonidem Zakhozhaevem z Teatru Maryjskiego w roli Griszki/Dymitra (który śpiewał też w Hali Ludowej) cała, caluteńka obsada składała się z artystów polskich! W Borysie to naprawdę osiągnięcie. A trzeba dodać, że większość śpiewaków była młoda, część pokazała się na estradzie po raz pierwszy. W sumie największymi gwiazdorami byli Janusz Monarcha w roli tytułowej (występował też w jednej z obsad w Hali Ludowej), związany od lat z Operą Wiedeńską, ale wciąż wracający do rodzinnego Wrocławia, oraz Rafał Siwek jako mnich Pimen, który przez kilka lat rozwinął się wprost niewiarygodnie. Znana też mi była wcześniej Anna Bernacka o pięknym sopranie (dotąd występująca w rolach raczej posągowych; tym razem jako Maryna Mniszech przedzierzgnęła się w wampa) i oczywiście Mariusz Godlewski jako demoniczny ksiądz Rangoni, który pragnie wyposażyć Marynę w poczucie religijnej misji. Także Dorota Dutkowska jako Karczmarka i Łukasz Rosiak w niewielkiej roli Szczełkałowa – oni wszyscy związani są z Operą Wrocławską (Godlewski – stałą współpracą).

Kilka jednak osób, które zobaczyłam po raz pierwszy, wywierało duże wrażenie nie tylko głosami, ale i osobowościami scenicznymi. Znakomite, choć epizodyczne role dzieci Borysa: Kseni (Anastazja Lipert) i Fiodora (Sebastian Kaniuk – kontratenor!). Łukasz Gaj jako Kniaź Szujski – nowy nabytek wrocławskiej sceny. Warłaam (choć pozbawiony charyzmy, ale obdarzony pięknym, może zbyt mało silnym głosem) – Bartosz Urbanowicz, młody bas wędrujący po różnych scenach (Kraków, Śląsk, Poznań). No i zupełnie niesamowity Jurodiwy – Zygmunt Magiera, wielkie zaskoczenie, bo znany tu był wcześniej jako (krótko) chórmistrz; to była rola po prostu przejmująca. A gdy w finale sceny nagle znikł za ręką Chrystusa z ikony – ciarki po krzyżu poleciały.

Zleciały trzy godziny (z dwiema przerwami), nikomu nie przeszkadzało, że jest akt polski (jak już wspomniałam, dzięki temu zobaczyliśmy dodatkowe dwie świetne role oraz poloneza), nie trzeba było jakoś wymyślać terrorystów ani prezenterów telewizyjnych, zabijać na wizji małego Dymitra czy samego Borysa, który umiera tu zwyczajnie i uczciwie. Owszem, były pewne niekonsekwencje (Warłaam i Szujski są zdecydowanie za młodzi, można ich było jakoś ucharakteryzować – z Siwkiem się przecież to udało). Owszem, spektakl był eklektyczny: z jednej strony wspomniane ikony, z drugiej proste szklane ściany, a nawet witraże w akcie polskim. Ale ciekawa rzecz: kilka scen, jak polonez czy finał, budziły refleksję, że pojawiła się pewna, choć „łagodniejsza”, forma kontynuacji dawnej, estetyzującej koncepcji opery uprawianej przez duet Treliński/Kudlicka.