Orkiestra z choreografią

No i stało się – przyjechali, huknęli, popędzili, zakręcili się, poderwali ludzi w sali Opery Narodowej na baczność. Orkiestra Młodzieżowa im. Simóna Bolivara pod batutą Gustavo Dudamela dała w Warszawie swój pierwszy koncert i podobno nie ostatni.

Pewnie większość z Was słyszała już o El Sistema, choćby z tego blogu, jeśli nie z filmów, które ostatnio pokazywała TVP Kultura, więc nie będę po raz kolejny tego fenomenu opisywać. Część z Was zapewne słuchała również transmisji w radiowej Dwójce. Ale zupełnie inaczej się odbiera będąc na sali, gdy entuzjazm po prostu emanuje z wykonawców. Orkiestra przyjechała w ogromnym składzie (Aż 13 kontrabasów! – wykrzyknął Janusz Marynowski, dyrektor SV i niepraktykujący kontrabasista). Siedziałam tym razem na pierwszym balkonie prawie nad sceną, więc z mniejszym niż zwykle dystansem do orkiestry. Mogłam się więc przyglądać profilowi Dudamela (dyrygującego cały program z pamięci) i pracy poszczególnych muzyków. Mam wrażenie, że temperatura koncertu rosła stopniowo, aż do kulminacji na końcu.

Rozpoczęło się utworem kompozytora wenezuelskiego Inocentego Carreño (ur. 1919) Margaritea (Glosa Sinfónica). Nie było to jakieś porywające jakościowo dzieło, zostało potraktowane jako rozbieg przed jednym z przebojów orkiestry: czterema tańcami z baletu Estancia Alberta Ginastery. To świetna, drapieżna muzyka, a Danza final (Malambo) jest jednym z największych hitów zespołu, często wykonywanym ze specyficzną „choreografią”, ale tym razem bez – jak tutaj. Jeszcze część pierwsza, liryczna druga i trzecia.

Gdy po nich w drugiej części wykonali Święto wiosny Strawińskiego, siłą rzeczy nasuwały się już paralele między Ginasterą i Strawińskim, a rytuał nie był już tak bardzo rosyjski, był po prostu uniwersalny, do spełnienia w każdym klimacie, a w finale chyba jeszcze okrutniejszy. Orkiestra była jak piekielna machina, idąca naprzód nieubłaganie, jak burza (tu kawałek próby sprzed roku). Publiczność oszalała natychmiast po ostatnim, brutalnym akordzie i długo wywoływała artystów do bisu.

Najpierw muzycy ukłonili się Europie Wschodniej, wykonując Taniec słowiański g-moll Dvořáka. Potem był jeden z najsłynniejszych ich przebojów: Mambo z West Side Story Bernsteina, tym razem z choreografią. Tak to mniej więcej wyglądało. No i na koniec znów Malambo, też z ruchem. Po prostu fiesta. Cyrk cyrkiem, ale przy tym wędrowaniu po scenie, gibaniu się i okręcaniu kontrabasów grać czysto to naprawdę wirtuozeria. Oni mają muzykę, a przede wszystkim rytm we krwi, to widać, słychać i czuć.