Pharoah

Wczoraj znów musiałam się rozdwajać. Przemieszczałam się między dwiema imprezami, które tego dnia były inaugurowane, a na dodatek każda z nich ma patronat „Polityki”, więc powinnam była się pojawić. Najpierw więc poszłam na otwarcie Ogrodów Muzycznych, a potem na pierwszy koncert Warsaw Summer Jazz Days.

Ogrody Muzyczne mają w tym roku bardzo ciekawy program, i filmowy, i koncertowy. Co roku zresztą jest ciekawie, ale w tym roku mamy i oczywiście Chopina, w tym parę nowych filmów oraz występy kandydatów na Konkurs Chopinowski, a także pianistyczny cykl z muzyką XX wieku „Fortepian 200 lat później” (z fantastyczną Joanną MacGregor na czele), i Belgię, która właśnie rozpoczęła swoją prezydencję (od Brela po Tootsa Thielemansa z Magritte’em czy Anną Teresą De Keersmaekers po drodze), wreszcie mały jubileuszowy przegląd the best of, bo mamy w tym roku już dziesiątą edycję Ogrodów, tak że zostanie przypomnianych kilka kultowych filmów/rejestracji, jak Paladyni z Paryża (niestety tylko w części), Król Edyp Strawińskiego w reżyserii Julie Taymor czy Taniec dla życia Béjarta z muzyką Mozarta i Queen. Jest na co się wybrać w lipcowej Warszawie, do namiotu na dziedzińcu Zamku Królewskiego.

Na inaugurację był koncert w hołdzie Królowej Elżbiecie Belgijskiej, w wykonaniu orkiestry Sinfonia Iuventus, którą poprowadził belgijski dyrygent i kompozytor Robert Groslot. Zaczął od własnego utworu pt. La Grande Moustache, czyli Wielki Wąs (może z Magritte’a? Sam kompozytor wąsów nie nosi), napisanym w konwencji tanga z lekka piazzolowatego, trochę cyrkowego. Mogłaby to być wdzięczna muzyka, gdyby była wykonana z większym nerwem (i zapewne także w lepszych warunkach, choć tragiczne one nie były), a tak, to nawet publiczność nie była przekonana, że utwór się już skończył… Podobnie zresztą było z Concerto giocoso Michała Spisaka, który kilkadziesiąt lat temu był prawdziwym hitem, a dziś już jest niestety raczej zapomniany, choć to świetny kawałek, zgrabny, precyzyjny, z chwytliwymi motywami, po prostu najczystszy stan neoklasycyzmu. Też został zagrany z lekka niemrawie (myślę, że część „zasługi” spada też na dyrygenta), a bardzo szkoda.

W tej sytuacji już po tym utworze opuściłam pękający w szwach namiot festiwalowy; trochę żałuję, że nie posłuchałam Joanny Kurkowicz w VII Koncercie skrzypcowym Bacewiczówny – z płyty Chandos wiem, że dobrze gra jej koncerty (utwory Spisaka i Bacewicz włączono do programu, ponieważ kompozytorzy wygrali nimi Konkurs Kompozytorski im. Królowej Elżbiety, Spisak w 1957, a Bacewicz w 1965 r.). Z drugiej strony nie żałuję, że celując na ostatni z trzech występów pierwszego dnia WSJD udało mi się też posłuchać części drugiego z nich. O pierwszym, Portico Quartet, kolega zdał mi relację: „Jak znasz Garbarka, to ten zespół też znasz”. Drugi ma długą i tajemniczą nazwę Mostly Other People Do the Killing. Kwartet wystąpił w szarych garniturach (!) i pokazał bardzo specyficzny sposób uprawiania jazzu. To było granie wesołe, eklektyczne, aluzyjne, a przy tym bez kompleksów i bez estetyzmów. W kostium np. jazzu nowoorleańskiego muzycy wkładają zupełnie inne, chropawe brzmienia i celowo wykoślawione harmonie, nie zaburzając przy tym schematu. Bawią się doskonale, co chwila sprawiając niespodzianki zmianą stylistyki czy cytatami (nie zabrakło nawet…. Walca minutowego, co pewnie zauważyło parę osób na sali). Publiczność też przyjęła ich bardzo życzliwie.

No a potem wyszedł Pharoah Sanders z siwą brodą, w fioletowej koszuli, i dał show. Siedemdziesięcioletni tenorzysta, legenda lat 60. i spadkobierca tradycji Coltrane’a (którą z czasem nieco złagodził), choć rusza się, jakby miał 15 lat więcej, pod względem muzycznym wciąż jest w znakomitej formie. Wciąż ma to charakterystyczne mocne brzmienie, wciąż pokazuje wirtuozerię i humor (poza graniem uprawiał też scat, bardzo zabawnie), wciąż emanuje poczuciem wolności. Choć właściwie gra to, co zawsze. Inaczej z innym współpracownikiem Trane’a – Waynem Shorterem, który choć jest o siedem lat starszy, wciąż jest ogromnie twórczy i w zeszłym roku znów pokazał coś naprawdę oryginalnego. Pharoah jest wciąż ten sam, nie zaskakuje. Ale i tak go lubimy. Choć nie tak nas wielu… Publicznością w Kongresowej nie dałoby się zapełnić całego parteru, a z występu Sandersa niestety był eksodus – było już dość późno…