WSJD: Pat i reszta?

Oj, ostro poszedł Mariusz Adamiak zapowiadając ostatni występ na Warszaw Summer Jazz Days. Powiedział mniej więcej tak: – Słyszałem, że jutro ma się w paru gazetach ukazać tekst o Pacie Metheny, że ja ponoć ściągałem go z estrady, choć i on, i publiczność chciała jeszcze, i on podobno się obraził. Od dwudziestu lat promuję tego artystę i to chyba dosyć. Chcę teraz przetestować publiczność: czy wolicie sześć takich koncertów, jak te, które słyszeliście dzisiaj, czy jednego Pata Metheny?Szeeeść – zabrzmiało z publiczności. – No to dobrze. To tego pana więcej na ten festiwal nie zaprosimy. Nie lubimy tu gwiazdorstwa. Bo prawdziwe gwiazdy to były tu wczoraj i dziś.

No cóż, zapomniał o niewątpliwie wielkiej gwieździe, jaką był pierwszego dnia Pharoah Sanders. Ale pal sześć. Myślę, że oprócz tego incydentu z rzekomym ściąganiem Pata z estrady na złość szefa festiwalu wpłynął fakt, że Metheny, jak już wcześniej wspomniałam, wykolegował z Sali Kongresowej Pink Freudów, żeby być jedynym bohaterem wieczoru. Z drugiej strony jednak na koncercie Pata była pełna sala, a na pozostałych, hm…

Dziś też nie bardzo było z frekwencją, choć było dużo młodych dziewczyn, któe piszczały słuchając Kurta Ellinga. Miał on zaśpiewać na końcu, ale wystąpił na początku i przez większość czasu miałam wrażenie, że wykonuje na pół gwizdka, dopiero pod koniec się rozkręcił i zabłysnął skatem. Wystylizowany na kiczowatego amanta z dawnego musicalu (a w końcu i taki repertuar śpiewał, bo to były tematy, których w młodości używał Coltrane), w szarej marynarce i z zaczesaną do tyłu wybrylantynowaną fryzurką a la Rudolf Valentino, zachowywał się na estradzie również adekwatnie – to konsekwentna kreacja sceniczna. Natomiast facet ma naprawdę kawałek głosu (trzy oktawy naliczyłam na ucho) i choć z początku było trochę chropawo (chyba nie był w najlepszej formie), to końcówka już była świetna. Towarzyszyli mu świetni muzycy, zwłaszcza pianista (nie podano w programie jego nazwiska, a nie zanotowałam), który pod koniec uczęstował nas nawet krótkim cytacikiem z Rewolucyjnej (!), rozpoznanym i oklaskiwanym przez publiczność.

Następny występ Adamiak zapowiedział, że to „być może czarny koń” – ale okazało się, że nie. Rudresh Mahanthappa to saksofonista o korzeniach indyjskich, podobnie jak występujący poprzedniego wieczoru pianista Vijay Iyar, z którym zresztą grali swego czasu w duecie (trochę się dziwię, bo to bardzo różne osobowości). Bardzo intensywne i energetyczne granie, z lekkimi akcentami orientalnymi, ale jak wysłuchało się kilku kawałków, odnosiło się wrażenie, że cały czas jest to samo. Wrażenie poprawił ostatni koncert pod hasłem Tribute tu Tony Williams, a wystąpił kwartet, którego liderką była świetna perkusistka Cindy Blackman. Grał z nią znany tu już (i promowany przez Adamiaka) gitarzysta Vernon Reid, który też nieźle wymiatał, klawiszowiec o nieznanym mi nazwisku i basista Felix Pastorius (syn słynnego Jaco). To było dobre, ale bardzo głośne. Wytrzymałam parę utworów, z przyjemnością patrząc na liderkę, nie tylko dlatego, że jest ładną i zgrabną kobietką (zdrabniam, bo jest drobna) z wielką szopą włosów, ale przede wszystkim dlatego, że uwielbiam patrzeć na perkusistów, którzy grają nie siłą, tylko sposobem, więc pałki same latają im w rękach. Ale potem już poszłam, bo szanuję uszy, a poza tym już mi się spieszyło do tego thrillera pt. wieczór wyborczy…